sobota, 28 lutego 2009

Rzecz o siarkowodorze

Maminia jest słynna z wód geotermalnych. Siarkowych. Kto próbował, ten wie jak pachnie, a kto nie próbował - niech zostawi jajko na kilka tygodni w cieple, to się dowie. Sęk w tym że wyż wzmiankowane wody termalne są zasadniczo wszędzie. W łazience (i spłuczce) też. Powoduje to pewien dyskomfort, w szczególności przy myciu zębów....

Mate de coca

Liście krzewu koki są bardzo ważne dla przetrwania na dużych wysokościach. Pojawiają się w wielu relacjach z wypraw jako remedium na chorobę wysokościową. Nie należy mylić ich z kokainą, którą wyrabia się z nich z wielkim trudem.
Liście koki można żuć, albo zrobić z nich herbatę. Pierwszy sposób jest zabawniejszy, chociaż strasznie drętwieje gęba. Drugi jest znacznie praktyczniejszy, i co tu ukrywać - smaczniejszy...
W hostelu po raz pierwszy mogliśmy w komfortowych warunkach wypić mate de Coca. Muszę przyznać że bardzo smaczne. I wszystko wskazuje że skuteczne - mimo że spaliśmy na 4.500 metrów, a wjeżdżaliśmy na więcej wszyscy mieli tylko lekkie objawy choroby wysokościowej - pieczenie twarzy i rąk.
Po namysle stwierdzam że to straszne świństwo że nie można takiej herbatki wypić u nas.

W górę

Zaczęło się niespodzianką: w hotelu (hostelu? motelu? ruderze?) w którym spaliśmy usłyszeliśmy: Polacy? Okazało się że obok spała Kasia, która jest znajomą Pawła z Santiago. Tu mała dygresja: Polaków w Chile jest około dwustu i spotykają się w miarę możności na wspólnych spotkaniach raz na jakiś czas. Paweł oczywiście bywa tam regularnie i zna wszystkich. Kasia natomiast jest niespokojnym duchem, który pojawia się w różnych miejscach świata. Urodziła się w Szczecinie, studiowała w Berlinie, potem pracowała w Madrycie a na koniec trafiła do Chile, gdzie pracuje jako geolog w kopalni. Ponieważ Chile eksportuje głównie surowce (oczywiście przede wszystkim miedź), pracy dla geologów nie brakuje. Poszliśmy razem do term, które mimo swoistego uroku miały jednak pewne wady: były po prostu dwoma basenami do których wpływało podziemne źródło nieco cieplejsze od otoczenia. Kiedy się moczyliśmy i nasiąkaliśmy wodą pojawili się inni chętni. Najpierw ciężarówka pełna dzieciaków, a potem przemiłe Chilijskie małżeństwo. Małżeństwo było szalenie kontaktowe i na wieść że mają przed sobą przybyszów zza wielkiej wody ucieszyli się niepomiernie. Opowiadali co i jak, że byli w Anglii, że ich córka jest teraz w Szwecji i w ogóle. Rozmowa toczyła się w sposób skomplikowany: mąż mówił przyzwoicie po angielsku, ale żona co chwila chciała coś dopowiedzieć, więc mówiła po hiszpańsku. To rozumiałem ja, ale Marcin i Luiza jakby mniej. Mąż tłumaczył i było ok. Chyba strasznie się przejęli naszym losem, bo ofiarowali nam w prezencie mapę okolicy (uproszczoną, ale bardzo użyteczną) i baniak wody mineralnej. Następnie przedstawili nas swojej córce, studentce fizjologii w Santiago, która chilijskim zwyczajem ucałowała nas wszystkich w policzki. Bardzo ładna dziewczyna, więc faceci byli wniebowzięci, ich żony jakby nieco mniej.
Potem wybraliśmy się jeszcze na mini zakupy, żeby nie umrzeć z głodu, a przy okazji kupić liście koki do żucia. Liści niestety nie było, więc kupiliśmy herbatki.
Następnie wyruszyliśmy twardo na północ, w kierunku Colchane. Ale najpierw czekała nas trudna przeprawa przez Andy. Generalnie Chile to kraj bardzo rozbudowany w pionie, zaczyna się nad oceanem, potem są góry i altiplano, z którego wystają wulkany. Altiplano, to taki wielki płaskowyż, położony na ok. 4000m.n.p.m, który jest celem pierwszej części naszej wyprawy.
Samochód 4x4 jest koniecznością - tu nie ma asfaltu, wszędzie ripio (rodzaj szutrowej drogi) albo znacznie gorzej. Dziś jeszcze sucho - wygląda to trochę jak pustynia, ale potem do przeszkód dołącza woda - strumienie, kałuże, śnieg...
Altiplano jest pozornie suche i niegościnne, ale spotkaliśmy kolejne fantastyczne zwierzaki. Po pierwsze strusie nandu. Problem z nimi jest taki, że zwiewają aż się kurzy zanim zdąży się unieść aparat. I wyglądają jak strusie. Natomiast wszędzie w pobliżu ludzkich sadyb można spotkać lamy i alpaki. Hoduje się je tu tak jak u nas owce - wszędzie w górach. Tyle że lamy są fajniejsze.
Natomiast zdumieniem napawa mnie widok dzikich osłów, które spotkaliśmy kilka razy w małych stadkach. Są dość płochliwe - ot taka lokalna osobliwość.
Było naprawdę off-roadowo - połowę drogi przejechaliśmy 4x4, wspinając się serpentynami na których ledwo mieścił się samochód. W końcu dojechaliśmy chyba do najbardziej zapadłej wsi na końcu świata jaką widziałem - Lirimy. Jest to niedawno zbudowana hmmm... miejscowość, do której przenieśli się Indianie Aymarowie pragnący chronić tradycję. Jak się łatwo domyślić Aymarów nie było zbyt wielu, tak więc miejscowość nie była zbyt imponująca. Zjedliśmy tam kanapki na środku lokalnego boiska (jedyne na brak czego nie mogą narzekać to miejsce...) i pojechaliśmy szukać nowej, wspaniałej drogi wybudowanej ostatnio przez saperów. Zgodnie z mapą zaczęliśmy się cofać i znaleźliśmy ze dwie świetnie Kandydatury. Niestety nie tak świetne żeby być drogą właściwą. I zaczął się problem: czasu coraz mniej, niedługo noc, a drogi do Colchane jak nie ma tak nie ma. Były dwa brody (Luiza, na którą wypadała kolej była wniebowzięta, i ja się nie dziwię). W końcu po dwóch godzinach błądzenia zrzuciliśmy pychę z serca i dopytaliśmy się Indian. Okazało się że droga jest, i jest super, tyle że odchodzi od wsi, a nie 2-3 kilometry wcześniej, jak na mapie.
Droga rzeczywiście była super, 6 metrów szeroko i mało wyboista (tradycyjnie ripio jest w małe poprzeczne garbki, ślady po gąsienicach traktora), tak że grzaliśmy jak trza. A droga w górę i w górę. Jak się okazało pobiliśmy tego dnia rekord wysokości, pierwszy raz w życiu byłem na 5073m.n.p.m. A potem już z górki na pazurki do Colchane. I jak zawsze problem: gdzie spać zatrzymaliśmy się i patrzymy. A tu hostel, full wypas, taniutko, wszystko jest i bajer: kamienne łoża, wykończenia z kaktusowego drewna i kolacja ze stekem z Alpaki. Wszystko za połowę ceny gdzie indziej. Po prostu raj...

piątek, 27 lutego 2009

Górą i dołem


No i ruszyliśmy naszmym czołgiem w trasę. Na początku w Calamie udaliśmy się do Hertza, w którym wyregulowaliśmy światła naszego okrętu pustyni. Do tej pory zawsze oślepialiśmy nadjeżdżających z naprzeciwka, więc obniżyliśmy punkt celowania świateł. Jak się potem okoazało za bardzo, co jest problemem może nawet większym niz poprzednio.

Potem ruszyliśmy w drogę do Ollague. Paweł prowadził przez pierwszy kawałek. Pokazał nam fantastyczny objazd, który wprawdzie był nieco bokiem, ale za to prowadził dnem głębokiego kanionu. Najpierw zjechaliśmy kawałek w dół drogą ewidentnie adresowaną raczej dla terenówek niż czegokolwiek innego, a potem trafiliśmy na oazę w głębi pustyni. Widok niesamowity, setki zielonych krzaków pomiędzy stromymi skalnymi ścianami wąwozu. Tym bardziej niesamowity, że przedtem
przejechaliśmy przez kawał pustyni i od dwóch dni nie widzieliśmy wiele zieleni. Potem pojechaliśmy dalej. Ponieważ jeden z mostów zaostał zamknięty (zwalony)? czekała nas ponownie wycieczka w poprzek tego samego kanionu, tyle że tym razem przeprawa była w bród. No a potem na górę do San Pedro (ale
nie de Atacama) i dalej, w cieniu masywnych wulkanów Piotr i Paweł.

Obejżeliśmy sobie przepięknie uprawione, obsiane i ogrodzone pole minowe (nie mamy pojęcia po co tam było) i skontrolowani przez karabinierów ruszyliśmy dalej. Wyjechaliśmy na Salar de (...), który z początku wydawał się nam kolejnym salarem (zblazowani się robimy, nie?), ale po chwili okazało się że jest super: po raz pierwszy w życiu zobaczyłem vicunie (coś między lamą a sarną?), najpierw z daleka a potem coraz bliżej. Na koniec okazało się że są tak spokojne, że mogłem podejść całkiem
blisko rodziny z małym wicuniem i zacząć kręcić sceny z życia vicunii. Nie wiem czy pójdzie to na Discovery, ale fajnie wyszło na pewno.

Na tym samym jeziorze, tuż obok okazało się że jest mnóstwo flamingów. Były daleko, ale dzięki wyciągniętej na maxa 300-etce można było pooglądać jak bez przekonania dziubią salar szukając jedzenia. Musze przyznać że są naprawdę śliczne. Różowe i puchate: po prostu kawaiii!!!

Dalsza droka do Ollague również była bardzo sympatyczna, choć szutrowa droga wytrzęsła nas potwornie. Ollague okazało się być raczej nieduże (to eufemizm na miejscowość zbudowaną na oko z 10 domów i ratusza. Tu powstał drobny dylemat: zostać i zwiedzać park narodowy, czy też ruszyć dalej. Zostanie byłoby pewnie bardzie rozrywkowe, ale strasznie ostrzyliśmy sobie ząbki na najdalszą północ,
więc podjęliśmy decyzję: ruszamy dalej. Bardzo miły indiani uświadmił nam, że da się (raczej) przejechać, tylko za 30 minut a la izquierda. Nie za bardzo zrozumieliśmy co na lewo, ale pomysleliśmy że zrozumiemy. Droga była super: wreszcie czuliśmy że wzięcie samochodu 4x4 miało sens. Miałem to szczęście że prowadziłem.

Po bokach widoi dość niesamowite: z lewej, po drugiej stronie kanionu, wagon który spadł z podmytych torów i rdzewieje tam, na oko ze 30 lat. Z prawej wulkany, pod chmurami, a w środku droga. Po 30 minutach rzeczywiście zrozumieliśmy problem o którym mówił nam szybko i po hiszpańsku indianin: mostek ukruszył się na połowie szerokości, i zamiast samochodowym mostkiem został kładką rowerową.
Ale jest objazd: po starych torach i grobli, tuż obok. Sęk w tym, że z jakiegoś tajemniczego powodu wszystkie kolejki w Chile to wąskotorówki. A nasz okręt pustyni wąskotorówką raczej nie jest...

Przejechaliśmy z trudem, płosząc jakąś biedną wiskaczę. Wiskacz to strasznie śmieszny zwierzak, coś między wiewiórką a królikiem. Znaczy wiewiórka wielkości królika - coś cudownego. Słodkie i skacze. Niestety, Luiza dostała nagłego ataku choroby wysokościowej (byliśmy w końcu na 4.500 m.n.p.n) tak że czas najwyższy zbierać się w dół. A tu rozpadliny, dziury i najlkepsze co się trafiło to potwornie wyboisty szuter (znaczy ripio). A potem, jak dojechaliśmy po 4 godzinach do asfaltu to nadal było 4.200. Altiplano. Krajobrazy niesamowite: zachód słońca i wulkany w chmurach, bajka. Ale potem nocny sprint na dół (140 km/h, ale na prawdę droga była jak sznurek).

czwartek, 26 lutego 2009

Atacama

No to poszły konie po betonie. Czas już był najwyższy obejżeć se te pustynię. Cały krajobraz jest totalnie pustynny. Totalnie, czyli nie ma absolutnie nic, krzaczka, trawki, kaktusa. Przeżyliśmy pierwszą kontrolę karabinierów, okazało się że papiery były w porządku i puścili nas dalej. Jechaliśmy kawałek po Panamericanie. Śmieszny wynalazek - taka szosa bez końca przez dwa kontynenty.

A potem przez Cordilierę Domeyki na Atacamę. Cordiliera i wszystko w okół jest puste. Dosłownie. Co jakiś czas mijamy małe przydrożne kapliczki i ślady samochodów na górach. Poza tym pustka, pustka i pustka.

Salar de Atacama jest niesamowity. Nie wygląda podobnie do niczego co widziałem do tej pory. Nie jest też podobny do zwykłych słonych jezior, bo pokrywa go nie gładka sól, ale nieregularne, ostre bryły.

No i jest to niewiarygodne. Salar, wielka micha całkowitej pustyni, a za nią Andy. Wysokie, cholernie wysokie i niesamowite. Widać kawałek altiplano, tak że jest super. Reszta potem.

środa, 25 lutego 2009

Obserwatorium


Odebraliśmy nasz czołg 4x4 automatic i ruszyliśmy na podbój Chile. A konkretnie europejskiego obserwatorium i największego teleskopu świata. Ale teraz mnie wykopują z kawiarenki więc o tym (ze zdjęciami) następnym razem...

Antofagasta

Lot sympatyczny, nie powiem, choć jedzenia oczywiście - jak to w lotach krajowych - skąpią straszliwie. Ale co tam - za to czysto i wygodnie. Mnóstwa zabawy dostarczyło nam odkrywanie perypetii jakiejś serialowej pani bez głosu - odmówiliśmy słuchawek.
Na lotnisku czekało już nasze autko: wypasiona toyota 4-runner by Hertz. Fajna rzecz, jeśli nie będę kiedyś potrzebował mieszkania kupię sobie taką. Niestety jest czworo potencjalnych kierowców, więc konkurencję mam dużą. Mam nadzieję że potem dadzą trochę poprowadzić.
Autko podwiozło nas najpierw do skalnego przęsła wystającego z oceanu. Łuk
jak łuk, ale klify i jakieś drapieżne ptaki latające co 2-3 minuty nad naszymi
głowami spowodowały że było to niesamowite. Dla mnie niesamowity był też fakt,
że pierwszy raz widziałem Pacyfik, pustynię i w ogóle. Dopiero tam trząchnęło
mnie naprawdę że wreszcie jestem w Chile.
Masto antofagasta jest potwornie ciasne. Szczerze mówiąc rozpaczliwa próba
zaparkowania gdziekolwiek zakończyła się sromotną klęską i kapitulacją:
nasz czołg znalazł gniazdko w podziemiu centrum handlowego... W końcu
zobaczyliśmy chilijski mall, który sięniczym nie różni od polskiego. Efektem
tego wszystkiego udało nam się coś zjeść i ruszyć w drogę do gwoździa programu:
Obserwatorium.

wtorek, 24 lutego 2009

Santiago

Santiago to duże miasto. Dla Warszawiaka, mieszkańca wieeelkiej metropolii to brzmi tak, jak druga Warszawa, może ze dwa razy więcej. Tym czasem to naprawdę wielkie, ogromne miasto. Dodatkowo to miasto południowe, czyli całę jego życie toczy się na ulicach. Taka większa ulica to naprawdę morze, a raczej rzeka ludzi. Pierwsze wrażenie jest ogłuszające i oszałamiające. Byłem w kilku dużych miastach (Paryż, Bruksela itp.), ale czegoś takiego nie widziałem.
Miasto jest ładne, chociaż oczywiście młode jak na nasze standardy - dwa czy
trzy stare kościółki, cmentarz i tyle zabytków. Ale za to reszta wygląda imponująco.
Zaczęliśmy oglądanie od wzgórza w centrum miasta, na którego szczycie stoi sanktuarium Niepokalanego Poczęcia. Statua jest wielka, ale najważniejsze dla nas jest chyba to, że jest ona głównym miejscem wspomnień po wizycie Jana Pawła II w Santiago - odprawił tam mszę. Jest on chyba najbardziej kojarzoną z Polską postacią - jeśli tylko wspomnieć o tym, że jesteśmy z Polski, to zazwyczaj papież się pojawia w konwersacji. Ze wzgórza oprócz głównego centrum widać też było gorsze dzielnice. Trudno powiedzieć czy slumsy, ale na pewno z góry wyglądały żałośnie.Potem przeszliśmy się po mieście, odwiedzając starą stację kolejową i główny targ warzywny. Tu uwaga: w Ameryce Południowej nie ma za dużo kolei (w chile jest jedna linia pasażerska częściowo obsługiwana przez autobusy), więc taka stacja to nie w kij dmuchał. Na targu zagadnął nas na nim sympatyczny mężczyzna, który Polaków skojarzył z kolei z polską drużyną 'Bonek, Lato'. Kurczę, ja nie pamiętam a oni pamiętają...
Zdążyliśmy jeszcze zobaczyć Katedrę - wielką stodołę, na oko neoklasycystyczną, choć muszę przyznać że w sumie całkiem ładne wnętrze rekompensuje mi prostotę (żeby nie powiedzieć siermiężność) konstrukcji.
Santiago podoba mi się. Jest inne niż jakiekolwiek miasto, które w życiu widziałem, ale jest świetne. Bardzo czyste i zadbane. Trochę rozumiem Pawła, dlaczego jest tu tak długo.

Jabłuszko

Ile można zapłacic za małe, dorodne jabłuszko? Zależy od okoliczności.

Do Chile nie można pod żadnym pozorem wwozić niczego co przypomina produkt roślinny, zwierzęcy lub mieszany (miód). Przepisy ministerstwa rolnictwa są odjechane kompletnie. Świeże owoce, warzywa etc - rozumiem. Ale miód?
W sumie co kraj to obyczaj, wiedzieliśmy o tym. Niestety, wskutek splotu wydarzeń w naszym bagażu znalazło się małe, chrupiące jabłuszko. W zasadzie kilka, ale resztę zdążyliśmy zjeść. A to jedno zostało.
Po lotnisku biegają umundurowaen psy, które węszą. Bagaże przyjezdnych są prześwietlane. Krążą umundurowani pracownicy agencji. I na prześwietlaniu właśnie wpadła Mariola z jabłuszkiem.
Przestępstwo podwójne: próba wwiezienia jabłka i nie napisanie o nim w deklaracji celnej. Taka zbrodnia nie mogła ujść płazem. Zabrano nas, jabłko (o masie 0,352 kg, jak zaświadcza się w każdym z pliku dokumentów powstałych przy okazji) zawinięte w worek prześladowało nas jako dowód zbrodni. Trwało to około godziny, przeprowadzono przesłuchanie, założono sprawę i w ogóle. Finalnie postraszono nas grzywną od 700$ wzwyż, po czym grzywnę litościwie obiżono. System był tak sprawny, że do płacenia grzywien stał specjalny bakomat w holu. Tak więc grzywnę zapłaciliśmy w wysokości niższej niż zapowiedziana i zostaliśmy puszczeni wolno. Teraz wiemy już gdzie podziali się wszyscy funkcjonariusze Pinochetowskiej policji politycznej: przenieśli się do ministerstwa rolnictwa...

poniedziałek, 23 lutego 2009

Madrycka Żubrówka


Madryt. Piękne miasto. Podobno. Niestety, dzięki szczególnej trosce o nasze bezpieczeństwo nie mieliśmy okazji sprawdzić tego na własne oczy. Błąd polegał na tym, że kupiliśmy dwie butelki żubrówki, towaru w Chile cokolwieczek deficytowego dla Pawła. A poniewaz kupiliśmy w wolnocłowym to nie było opcji opuszczenia portu.
Mimo że mają śliczną doprawdy kolejkę automatyczną, dostarczającą niesamowitych wrażeń, mimo cudownej kolorystyki terminala (tęczowe słupy spowodowały automatyczne skojarzenie z paradą równości) pozostało nam 6 godzin czekania na Godota w pustym terminalu. Zwiedziliśmy go wzdłuż i wszerz, obejrzeliśmy wszystkie 8 sklepów, ale i tak pozostało godzin pięć...
Życie uratowała nam polska prasa - rzeczpospolita starannie podarta na żetony pozwoliła nam na zajęcie się pokerem dla amatorów przez resztę oczekiwania.

No to jedziemy

Wygląda na to że po raz pierwszy w życiu jestem spakowany więcej niż na kwadrans przed wyjazdem. Ciekawe ilu absolutnie niezbędnych rzeczy zapomniałem? Mam wszystko do aparatu, bez mydła czy butów przeżyję.

Komu w drogę temu czas.

środa, 18 lutego 2009

Słów kilka zamiast wstępu

Niniejszy blog jest zamkniętą całością, opisującą naszą wyprawę do Chile w lutym i marcu 2009 roku. W szczególności oznacza to że nie pojawi się na nim raczej więcej wpisów, a starsze ulegną tylko kosmetycznej zmianie. Wyprawa nie była wielka, ale sprawiła nam wiele radości, którą pragnę się z wami podzielić. Na blogu znajdziecie sporo zdjęć (mam nadzieję posortować kiedyś wszystko do końca i wrzucić wszystkie warte obejrzenia), osobiste uwagi i subiektywne spostrzeżenia.
Skład wyprawy
A co tam, wyprawa to takie ładne słowo, co się będę oszczędzał. Tak więc po pierwsze moja droga żona, dla przyjaciół Mari i ja. Ja to znaczy trzydziestoletni informatyk, z Warszawy. Po drugie Paweł, pracujący w Chile astronom, który gościł nas i zwiedzał z nami Norte Grande. Po trzecie wreszcie (ale oczywiście nie mniej zaszczytne) Luiza i Marcin, znani globtroterzy, którzy w niejednym hostelu spali i w niejednej knajpie się struli. Razem z nimi odbyliśmy część pierwszą oraz ostatnią wyprawy, natomiast dzikie kraje dalekiego południa zwiedzaliśmy sami.
Cele i pomysły

Cele wyprawy
Założyliśmy sobie zobaczenie najbardziej egzotycznych (z naszego punktu widzenia) kawałków tego pięknego graju. W szczególności Norte Grande, z Atacamą, wulkanami etc., a także najdalszego południa - Ziemi Ognistej i Torres del Paine. Nadmieńmy że wrodzona niechęć do planowania spowodowała, że tak właśnie wyglądały szczegółowe plany - resztę doczytamy z przewodnika w samolocie...