sobota, 28 lutego 2009

W górę

Zaczęło się niespodzianką: w hotelu (hostelu? motelu? ruderze?) w którym spaliśmy usłyszeliśmy: Polacy? Okazało się że obok spała Kasia, która jest znajomą Pawła z Santiago. Tu mała dygresja: Polaków w Chile jest około dwustu i spotykają się w miarę możności na wspólnych spotkaniach raz na jakiś czas. Paweł oczywiście bywa tam regularnie i zna wszystkich. Kasia natomiast jest niespokojnym duchem, który pojawia się w różnych miejscach świata. Urodziła się w Szczecinie, studiowała w Berlinie, potem pracowała w Madrycie a na koniec trafiła do Chile, gdzie pracuje jako geolog w kopalni. Ponieważ Chile eksportuje głównie surowce (oczywiście przede wszystkim miedź), pracy dla geologów nie brakuje. Poszliśmy razem do term, które mimo swoistego uroku miały jednak pewne wady: były po prostu dwoma basenami do których wpływało podziemne źródło nieco cieplejsze od otoczenia. Kiedy się moczyliśmy i nasiąkaliśmy wodą pojawili się inni chętni. Najpierw ciężarówka pełna dzieciaków, a potem przemiłe Chilijskie małżeństwo. Małżeństwo było szalenie kontaktowe i na wieść że mają przed sobą przybyszów zza wielkiej wody ucieszyli się niepomiernie. Opowiadali co i jak, że byli w Anglii, że ich córka jest teraz w Szwecji i w ogóle. Rozmowa toczyła się w sposób skomplikowany: mąż mówił przyzwoicie po angielsku, ale żona co chwila chciała coś dopowiedzieć, więc mówiła po hiszpańsku. To rozumiałem ja, ale Marcin i Luiza jakby mniej. Mąż tłumaczył i było ok. Chyba strasznie się przejęli naszym losem, bo ofiarowali nam w prezencie mapę okolicy (uproszczoną, ale bardzo użyteczną) i baniak wody mineralnej. Następnie przedstawili nas swojej córce, studentce fizjologii w Santiago, która chilijskim zwyczajem ucałowała nas wszystkich w policzki. Bardzo ładna dziewczyna, więc faceci byli wniebowzięci, ich żony jakby nieco mniej.
Potem wybraliśmy się jeszcze na mini zakupy, żeby nie umrzeć z głodu, a przy okazji kupić liście koki do żucia. Liści niestety nie było, więc kupiliśmy herbatki.
Następnie wyruszyliśmy twardo na północ, w kierunku Colchane. Ale najpierw czekała nas trudna przeprawa przez Andy. Generalnie Chile to kraj bardzo rozbudowany w pionie, zaczyna się nad oceanem, potem są góry i altiplano, z którego wystają wulkany. Altiplano, to taki wielki płaskowyż, położony na ok. 4000m.n.p.m, który jest celem pierwszej części naszej wyprawy.
Samochód 4x4 jest koniecznością - tu nie ma asfaltu, wszędzie ripio (rodzaj szutrowej drogi) albo znacznie gorzej. Dziś jeszcze sucho - wygląda to trochę jak pustynia, ale potem do przeszkód dołącza woda - strumienie, kałuże, śnieg...
Altiplano jest pozornie suche i niegościnne, ale spotkaliśmy kolejne fantastyczne zwierzaki. Po pierwsze strusie nandu. Problem z nimi jest taki, że zwiewają aż się kurzy zanim zdąży się unieść aparat. I wyglądają jak strusie. Natomiast wszędzie w pobliżu ludzkich sadyb można spotkać lamy i alpaki. Hoduje się je tu tak jak u nas owce - wszędzie w górach. Tyle że lamy są fajniejsze.
Natomiast zdumieniem napawa mnie widok dzikich osłów, które spotkaliśmy kilka razy w małych stadkach. Są dość płochliwe - ot taka lokalna osobliwość.
Było naprawdę off-roadowo - połowę drogi przejechaliśmy 4x4, wspinając się serpentynami na których ledwo mieścił się samochód. W końcu dojechaliśmy chyba do najbardziej zapadłej wsi na końcu świata jaką widziałem - Lirimy. Jest to niedawno zbudowana hmmm... miejscowość, do której przenieśli się Indianie Aymarowie pragnący chronić tradycję. Jak się łatwo domyślić Aymarów nie było zbyt wielu, tak więc miejscowość nie była zbyt imponująca. Zjedliśmy tam kanapki na środku lokalnego boiska (jedyne na brak czego nie mogą narzekać to miejsce...) i pojechaliśmy szukać nowej, wspaniałej drogi wybudowanej ostatnio przez saperów. Zgodnie z mapą zaczęliśmy się cofać i znaleźliśmy ze dwie świetnie Kandydatury. Niestety nie tak świetne żeby być drogą właściwą. I zaczął się problem: czasu coraz mniej, niedługo noc, a drogi do Colchane jak nie ma tak nie ma. Były dwa brody (Luiza, na którą wypadała kolej była wniebowzięta, i ja się nie dziwię). W końcu po dwóch godzinach błądzenia zrzuciliśmy pychę z serca i dopytaliśmy się Indian. Okazało się że droga jest, i jest super, tyle że odchodzi od wsi, a nie 2-3 kilometry wcześniej, jak na mapie.
Droga rzeczywiście była super, 6 metrów szeroko i mało wyboista (tradycyjnie ripio jest w małe poprzeczne garbki, ślady po gąsienicach traktora), tak że grzaliśmy jak trza. A droga w górę i w górę. Jak się okazało pobiliśmy tego dnia rekord wysokości, pierwszy raz w życiu byłem na 5073m.n.p.m. A potem już z górki na pazurki do Colchane. I jak zawsze problem: gdzie spać zatrzymaliśmy się i patrzymy. A tu hostel, full wypas, taniutko, wszystko jest i bajer: kamienne łoża, wykończenia z kaktusowego drewna i kolacja ze stekem z Alpaki. Wszystko za połowę ceny gdzie indziej. Po prostu raj...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz