środa, 25 lutego 2009

Antofagasta

Lot sympatyczny, nie powiem, choć jedzenia oczywiście - jak to w lotach krajowych - skąpią straszliwie. Ale co tam - za to czysto i wygodnie. Mnóstwa zabawy dostarczyło nam odkrywanie perypetii jakiejś serialowej pani bez głosu - odmówiliśmy słuchawek.
Na lotnisku czekało już nasze autko: wypasiona toyota 4-runner by Hertz. Fajna rzecz, jeśli nie będę kiedyś potrzebował mieszkania kupię sobie taką. Niestety jest czworo potencjalnych kierowców, więc konkurencję mam dużą. Mam nadzieję że potem dadzą trochę poprowadzić.
Autko podwiozło nas najpierw do skalnego przęsła wystającego z oceanu. Łuk
jak łuk, ale klify i jakieś drapieżne ptaki latające co 2-3 minuty nad naszymi
głowami spowodowały że było to niesamowite. Dla mnie niesamowity był też fakt,
że pierwszy raz widziałem Pacyfik, pustynię i w ogóle. Dopiero tam trząchnęło
mnie naprawdę że wreszcie jestem w Chile.
Masto antofagasta jest potwornie ciasne. Szczerze mówiąc rozpaczliwa próba
zaparkowania gdziekolwiek zakończyła się sromotną klęską i kapitulacją:
nasz czołg znalazł gniazdko w podziemiu centrum handlowego... W końcu
zobaczyliśmy chilijski mall, który sięniczym nie różni od polskiego. Efektem
tego wszystkiego udało nam się coś zjeść i ruszyć w drogę do gwoździa programu:
Obserwatorium.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz