środa, 18 marca 2009

A do domu długa droga



Ten poranek był ważny z jednego powodu: rozpoczęliśmy mozolną i wieloetapową drogę do domu. Jak mówią Chińczycy każda, nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku, tak więc spakowaliśmy szpeje i po pożywnym śniadanku wyruszyliśmy w drogę w dół.
Wczorajsze wyczyny dały nam strasznie w kość, więc szliśmy powoli, wspierając się znalezionym kosturkiem. Nadmieńmy komfort sytuacji: mnie bolało ścięgno achillesa przy marszu w górę, a Mariolę kolana przy schodzeniu w dół. Dzięki temu wystarczył nam jeden kostur, którym zamienialiśmy się gdy droga znajdowała ekstremum. Na dole obejrzeliśmy przepiękny hotel (kilkaset dołków za noc i własna komunikacja z dowozem na miejsce), a następnie pomaszerowaliśmy do przystanku autobusowego. Chociaż po płaskim i równą drogą szło się ciężko. W końcu przechodząc przez piękny wiszący (na oko dziewiętnastowieczny?) most dotarliśmy do naszego autobusu Gomez.
Taki autobus to ciekawe miejsce: spotkaliśmy masę dziwacznych osób, chyba wszystkie możliwe odmiano mochiliero ze wszystkich końców świata - od Korei po Izrael. Ledwie starczyło miejsca dla wszystkich.
W Puerto Natales mieliśmy ze dwie godziny ekstra, w czasie których Mariola wybrała się na spacer brzegiem morza, a ja spróbowałem zdobyć dla nas miejscówki na samolot. Niestety, strona LANu nie współpracowała ze mną za dobrze, więc miejsca dostaliśmy dość badziewne. Wieczorem jeszcze autobus do Punta Arenas - pierwszy raz jechaliśmy niemal na pusto, chyba z 10 osób w wielkim, rejsowym autobusie.

W Punta Arenas nocleg w znanym nam hostelu, który jak się okazało zapomniał o rezerwacji. Na szczęście były wolne miejsca w trójce - no problem, i tak tylko na 5-6 godzin. Dość wesoły Amerykanin, który był naszym współlokatorem spytał czy aby na pewno nie będzie przeszkadzał? Ale kiedy dowiedział się że wstajemy o czwartej, zrozumiał że to on ma problem, nie my...

wtorek, 17 marca 2009

Torres del Paine - spaleni słońcem


Rankiem ruszyliśmy dalej - z plecakami wzdłuż jeziora do Refuchio Chileno. Za nami Valle Frances w deszczu (znów śliczna tęcza), a przed nami najpiękniejszy fragment parku, Torres del Paine - cztery granitowe iglice wysokie na kilkaset metrów. Ale najpierw długa droga z ciężkimi plecakami - nie były pakowane na trekking, ale na całą wyprawę.
Z początku było fajnie, długi, bardzo ładny odcinek nad jeziorem, ale potem zaczęły się schody. Schronisko jest w dolinie rzeki, kilkaset metrów ponad miejscem na które wyszliśmy. Tu weszło słońce - gorąco. Szczerze mówiąc ostatnie dwie godziny przeszedłym na siłę. Ale w nagrodę naprawdę śliczna dolina, z bardzo głębokim kanionem i spienoną rzeką na dnie.
Ale to jeszcze nie koniec - szybko zrzuciliśmy plecaki, zamówiliśmy kolację i wio na górę. To znaczy dwie i pół godziny do miradora Las Torres. Ostatnia godzina na zębach - pod górę, a ja dodatkowo miałem skasowane ścięgno achillesa (chyba nadal mam). Po kamieniach, piargu i na prawdę sporo w górę - dobrych kilkaset metrów. Spotkaliśmy po drodze naszych ulubionych Koreańczyków, którzy stwierdzili że się poddają - to miłe, dodało nam otuchy.
Ale za to widok śliczny - małe jeziorko, a nad nim trzy pionowe wieże. Piękne, oszałamiające, ale słońce już zaszło. Potem bieg w dół - niezbyt przyjemny i bardzo ciężki, tak żeby zdążyć na kolację. Ledwie przeżyliśmy całą tą operację, czyli o to mniej więcej chodziło.

poniedziałek, 16 marca 2009

Torrese del Paine - smagani wiatrem


Dzisiejszy dzień to wycieczka w górę Valle Frances, celem pooglądania los Cuernos (skałek), lodowca Frances i ogólnie doliny. Zaczęło się od tego, że cudownie było widać tęczę nad jeziorem. Pewnym niepokojącym sygnałem było to, że od czasu do czasu nad wodą przelatywały chmury poderwanych przez wiatr kropelek wody - czyli wieje - no nic to.
No to wio - kawałk z powrotem (jak lekko bez plecaka) i w górę. Po drodze któryś raz z rzędu spotkaliśmy sympatyczną parę Koreańczyków - będziemy się z nimi mijać całą drogę. Raz, dwa po skałach i na górę. Wokół piękne widoki, puszcza, lodowiec, spieniona rzeczka. No i dalej. W końcu dopchaliśmy się na szczyt - widok oszałamiający. Cały zestaw granitowych iglic, z widokami na kawałki lodowca i w ogóle. W drodze powrotnej powiało naprawdę. Jeden z widocznych wodospadów zwiewało w bok na oko o 45 stopni. Na koniec, kiedy szliśmy plażą nad jeziorem zobaczyliśmy śliczną trąbę morską, średnicy na oko 15 metrów. Tak nas zauroczyła, że następny szkwał przemoczył nas chmurą kropelek na amen. No cóż - takie życie.
Za to na obiad był całkiem przyzwoity łosoś i deser.

niedziela, 15 marca 2009

Torres del Paine wita was


Torres del Paine - jeden z najpiękniejszych parków narodowych świata. Prawdopodobnie najlepszy w Ameryce Południowej, większy od wszystkich polskich parków narodowych razem wziętych. Jego sercem są masywy granitowe tworzące niezwykłe krajobrazy. W parku są lodowce, jeziora, iglice skalne - wszystko.
Od początku planowania wyprawy wszyscy, którym wspomnieliśmy o Patagonii mówili: o, super, Torres del Paine. Teraz kiedy autobusik wyrzucił nas na brzegu jeziora Pehoe nie wyglądało to tak różowo: zimno i pada. Na szczęście nie wiało na tyle żeby prom - katamaran nie mógł płynąć. Tak więc załadowany do pełna wędrowcami ze wszystkich zakątków świata prom zawiózł nas na początek naszej trasy.
Szczyty Torres del Paine są na przemian smagane deszczem, chłostane wichrem i palone słońcem. Brzmi to romantycznie, ale niestety implikuje że również my byliśmy smagani deszczem, chłostani wichrem i paleni słońcem. Na dziś konkretnie przypadało smaganie. Tak że już wysiadając z łodzi byliśmy mocno zmoknięci. Kiedy ruszyliśmy było około 13, planowana trasa - 5 godzin. Niestety, nie wzięliśmy poprawki na fakt, iż droga jest totalnie rozmoknięta, a plecaki bardzo ciężkie. Chmury zasłaniały widok i w ogóle wyglądało to niezbyt ciekawie. Moja kurtka poprosiła delikatnie o emeryturę, informując że wodoszczelna to ona delikatnie mówiąc nie jest. W efekcie z trudem dotarliśmy na dwudziestą do refugio Cuernos, mokrzy i wyczerpani.
Muszę przyznać że od schronisk w Beskidach mogli by się wiele nauczyć: buda wielka, ale miejsca strasznie mało, łóżka w trzech poziomach. Okazało się, że rezerwacja to był dobry pomysł - w związku z pogodą masa ludzi wpadła na ten sam pomysł co my. Muszę też przyznać że biedni to nie są - opłaty za wejście do parku wysokie, a jedno łóżko to w przeliczeniu około 120 złotych (bez pościeli, na zbiorówce).

sobota, 14 marca 2009

Droga do Torres del Paine

Komu w drogę temu dziurawy autobus. To znaczy o 5 rano wpakowaliśmy się w deszczu do autobusu na dworcu w Ushuaia. Autobus wyjątkowo piękny, z darmową kawą i niestety z dziurawym dachem. Dodatkowo po 30 minutach podróży okna były totalnie brudne. No i fakt że punkt przeznaczenia był nieco inny niż planowany nieco psuł nam humor.
Z Argentyny do Argentyny jedzie się w tym przypadku przez Chile, a jak tak to wiadomo: poszukiwanie jabłuszek. Jak słusznie zauważył Młody nic dziwnego, biorąc pod uwagę ile kasy zarabiają za każdy znaleziony owoc.
Po długiej męce dotarliśmy wreszczie do Rio Gallegos, małej miejscowości nad brzegiem Atlantyku. Nie wiem co za geniusz usatwiał dworzec autobusowy, ale umieścił go tak ze dwa kilometry za miastem. Ponieważ były ze cztery godziny do autobusu do Rio Turbio postanowiliśmy coś zjeść. A potem jeszcze zobaczyć ocean. Skończyło się dzikim biegiem, ale na szczęście zdążyliśmy w ostatniej chwili.
W Rio Turbio czekał na nas zarezerwowany nocleg (uff...), ale również brzydka niespodzianka: jutro jest sobota, czyli chodzi tylko jeden autobus i to po dwunastej. To jest niby blisko od Puerto Natales, czyli ostatniego miejsca przed Torres del Paine, ale... Ale cholerni poszukiwacze jabłuszek muszą przetrzymac każdy autobus na granicy minimum godzinę. W tym przed nami znaleźli jedno jabłko - dwie godziny.
Kiedy dotarliśmy do Puerto Natales było już po ptokach: ostatni autobus do Torres zniknął dawno na horyzoncie. No cóż - bywa i tak. Nocleg na szczęście znalażł się łatwo i tanio (14 000 peso), podobnie obiadek i pozostało pytanie co dalej. W optymistycznym nastroju wyznaczyliśmy trasę przez Torres del Paine i poszliśmy rezerwować spanie. Pan w agencji turystycznej twierdził że no problem i ma mnóstwo wolnych miejsc, ale i tak zarezerwowaliśmy - jak się okazało słusznie. Na zakończenie miłego dzionka udaliśmy się do małego klubu nad brzegiem morza i słuchając granego na żywo jazzu piliśmy pisco sour.
Wracając do domu zorientowaliśmy się że jakoś tak powinna być zmiana czasu nie za długo. No i dalej pytać biednych, nieco zestrachanych tubylców czy aby nie ma cambio tiempo. Jest, ale cos od rzeczy gadają - że niby cofanie zegarków. Ale w marcu zawsze się przesuwa do przodu. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiliśmy sobie, że przecież tu zmiana czasu jest na zimowy, czyli dobrze. Zadowoleni przeszliśmy się spojrzeć jeszcze na połydniowe niebo i poszliśmy spać - jutro Torres del Paine.

czwartek, 12 marca 2009

Autobusowa niespodzianka


Ponieważ kolacja skończyła się po pierwszej w nocy, z trudem zebraliśmy się następnego dnia koło południa. Obiektywnie rzecz ujmując była to właściwa decyzja - po raz pierwszy od trzech tygodni wyspaliśmy się przyzwoicie. Przeszliśmy się po mieście, wypiliśmy kawę i wybraliśmy rejs - z godnie z zaleceniem gospodyni w biurze Tres Marias. W rejs zabrała nas nie motorówka 'Trzy Marie', ale pełnomorski, na oko 30-stopowy jacht 'If....'. Niestety, nie powiało, więc było na motorku ale i tak super. Firma była mała i bardzo zaangażowana, ze świetnym młodym chłopakiem, Mario, który rewelacyjnie i zajmująco opowiadał o tutejszej faunie, florze, geografii i wymarłej kulturze Llamani. Po prostu rewelacja. Obejrzeliśmy ślady archeologiczne na jednej z wysp, kolonię kormoranów i słonie morskie. To był dobry rejs.
Natomiast na brzegu niespodzianka z tych mniej przyjemnych: na autobus, na który (o święta naiwności) zdecydowaliśmy się w końcu, nie ma miejsc. Ani jutro, ani w sobotę. Prom - zapomnijcie państwo, wszystko wykupione miesiąc naprzód (przysiągłbym że wczoraj mówili coś innego). W końcu z trudem zdobyliśmy bilety na autobus o 5 rano trasą alternatywną: przez Rio Gallegos do Rio Turpio. Rio Turpio (tak to się chyba pisze) to straszna dziura niedaleko Puerto Natales, tyle że po Argentyńskiej stronie granicy. Będzie problem, ale nic to.
Po tym wszystkim było już tak późno, że nie mogliśmy pójść oglądać z gospodarzami oswojonych lisów niedaleko. Poszliśmy za to na kolejną kolację ze stekami. Tym razem, jako że to ostatnia okazja, zdecydowałem się na 2 na raz - trochę ponad kilogram. Kelner był zdumiony, a ja szczęśliwy.
Spotkaliśmy na ulicy 4 marynarzy, w tym trzech Polaków, z którymi pogadaliśmy chwilę. Potem na ulicy jeszcze dwoje. Dziwne - niby koniec świata, a tylu naszych.
Wieczorem pożegnaliśmy się z gospodynią, zapłaciliśmy za ostatnią noc i poszliśmy spać, bo pobudka o 3.30 czekała....

środa, 11 marca 2009

Coneje paskudne i szkodliwe.


Rano postanowiliśmy odwiedzić Parque Nationale de Tierra del Fuego. I tu przykra niespodzianka: ponieważ tuż po sezonie to nie ma jak wrócić po 19 (dojazd do i z parku stadem nieco dziwacznych i rozklekotanych busików), a dodatkowo ceny zaporowe. Innostrańcy płacą za bilet 50 zł, drugie tyle za busik. Nie za bardzo mieliśmy inne wyjście, ale byliśmy nieco wkurzeni - osobnych cen dla zagranicznych nie uznaję, a te były dodatkowo zaporowe.
Za to park śliczny: piękne jesienne kolory, skaliste szczyty za kanałem Beagle, nieco tandetny, ale pamiątkowy stempelek 'Fin del mundo' w paszporcie i w ogóle. Mnóstwo ślicznych ptaków, no i coneje. Znaczy po naszemu króliki. Podobnie jak Australijczycy tutejsi zaimportowali sobie trochę zwierzaków, które wywróciły im ekosystem do góry nogami. Króliki to jeszcze pół biedy, ale bobry (sprowadzone jako surowiec futrzarski) zeżarły im pół parku i próbują dalej. Nie ma tu nic co mogło by je jeść (największe drapieżniki to lisy), więc mnożą się póki mogą i niszczą wszystkie drzewa. Dodatkowo wywiązał się pierwszy znany mi konflikt między obrońcami praw zwierząt a ekologami. Otóż pierwsi mówią że nie strzelać do bobrów bo są słodziusie, a drudzy kumają jednak że coś nie halo i że im ekosystem pada. Dyskusja i wrzaski trwają w najlepsze, a bobry robią swoje.
Wizyta w parku była świetna, mimo zaporowej ceny. Choć szliśmy na lekko to zmęczyliśmy się nieco - mam nadzieję że przeżyjemy jakoś Torres del Paine - tam będzie trudniej.
Po powrocie sprawdziliśmy opcje drogi do Puerto Natales - autobus, samolot, prom ...- o święta naiwności i dyskutując jakby tu jechać poszliśmy na kolację do gospodarzy.
Kolacja była bardzo miła, z butelkoą czerwonego wina, zostaliśmy tez poczęstowani polską wódką i ogórkami. Głównym daniem był grill, z jagnięciną i wołowiną w wielkich ilościach, a także z domowymi ziemniaczkami. Rozmawialiśmy o Polsce, Argentynie i wielu innych rzeczach. Zdumiało nas niepomiernie jak dobrze byliśmy w stanie dogadać się o niemal wszystkim po hiszpańsku.

wtorek, 10 marca 2009

Ushuaia - koniec świata.

Autobus do Ushuai był (jak nam się wydawało) zbrodniczo wcześnie - o 8 rano. No to siup. Niestety, promy do Porveniru chodzą rzadko i przy dobrej pogodzie, więc Cieśninę Magellana przebywaliśmy w jednym z węższych miejsc, przy stosunkowo dobrej pogodzie. A potem dalej i dalej - w sumie ponad 10 godzin w autobusie i jedna granica.
Przebywając granicę w tej okolicy mogłem przypomnieć sobie szczenięce lata: badawcze spojrzenia, pieczątki i kontrole. Dodatkowo, jak wspomniałem przy okazji jabłuszka Chile ma niejakiego świra na punkcie rolnopłodów i ziemiozbiorów a także zwierzoszczątków i animalopochodnych. Tym razem jechaliśmy tylko do Argentyny, więc to nas ominęło. Tylko jeden papierek do wypełnienia i badawcze spojrzenia szukające podstępnych przemytników.
Droga, choć ładna strasznie nudna i męcząca - nie lubię jeździć autobusem i nie umiem tego robić. Znalazłem 2 nowe fajne funkcje w k20D i kilka ciekawych dodatków. Poza tym - nudy.
W Ushuai problem: brak pieniędzy i brak noclegu. Bankomaty Argentyńskie nie za bardzo lubią się z naszym maestro, więc w końcu udało mi się wziąć trochę kasy z karty kredytowej oraz wymienić franki szwajcarskie, pozostałe mi po jakiejś podróży służbowej. Tu ciekawostka: peso argentyńskie ma w stosunku do złotówki kurs 1.015, czyli przeliczanie jest fajne jak nigdy.
W mieście wg. lonely planet 2008 roi się od tanich noclegów, schronisk i hosteli. Niestety, nie były szczególnie tanie (2-osobowy pokój od 200 plz to jakby drogo), ani szczególnie dużo. Kiedy zniechęceni i zmęczeni zastanawialiśmy się co dalej, Mariola poszła po kawę a ja błąkałem się od drzwi do drzwi zagadnęła nas sympatyczna pani pytając czy nie potrzebujemy noclegu. Od słowa do słowa wynajęliśmy całkiem zacny apartamencik (mający swoje lata, ale czysty i ciepły, z własną łazienką i kuchnią). Pani gdy dowiedziała się że jesteśmy Polakami była wniebowzięta. Okazało się że jej mąż jest w 3/4 Polakiem i właśnie uczy się (na nowo) polskiego i w ogóle. Jej mąż rzeczywiście był bardzo sympatyczny i pracował nad swoim polskim. Okazało się że wielkim problemem jest brak słownika - nigdzie nie byli w stanie dostać słownika hiszpańsko-polskiego i na odwrót. My mieliśmy ze sobą mój słowniczek kieszonkowy, który z radością sprezentowaliśmy - jak kupię bez problemu drugi, a rodakowi bardzo się przyda. Prezent został przyjęty z radością i otrzymaliśmy zaproszenie na kolację u gospodarzy w dniu następnym.
Dostaliśmy też wskazówki jak znaleźć słynne argentyńskie steki w pobliżu, z której to wskazówki skwapliwie skorzystaliśmy. Kolacja z 3/4 kilo czerwonego mięsa z sałatką i czerwonym winem - trudno o lepsze zakończenie dnia.

poniedziałek, 9 marca 2009

Punta Arenas - koniec Ameryki


W Punta Arenas z duszą na ramieniu poszliśmy do biura organizującego wycieczki na wyspę świętej Magdaleny, do królestwa pingwinów, gdyż Lonely Planet twierdził że w marcu tych wycieczek już nie ma. Na szczęście nie okazało się to prawdą: wycieczki były, od zaraz i tanio. Ponieważ mieliśmy trochę czasu poszliśmy na spacer wzdłuż plaży, na wzgórze widokowe i na obiad na steka do małej lokalnej knajpki. Po tej operacji nie mieliśmy juź dużo czasu, więc w dzikim pędzie dotarliśmy na pirs skąd ruszała wycieczka.
Okręt wiozący nas do pingwinów był zabytkiem techniki, zwodowanym w Kalifornii na oko 30-40 lat temu. Coś pośredniego między promem (miał wrota ładunkowe na dziobie, ale nie na rufie) a wycieczkowcem (3 pokłady dla gości), był nieco pordzewiały i bardzo czerwony. Za to był tani. Droga na wyspę to około 2 godziny dość nudnej przeprawy i biedna przewodniczka próbująca ustawić nieco stado szalonych turystów. Natomiast wyspa - niesamowita. 120 tysięcy pingwinów na obszarze niedużej łączki. Nie boją się wcale ludzi - jest wyznaczona ścieżka, a po obu stronach, a często na niej samej pingwiny. Nie boją się niczego i wiedzą że to my mamy ich nie podeptać i nic im nie zrobimy. Przechodzą kolebiąc się przez ścieżkę i są tuż obok. Można robić im zdjęcia z dystansu 20-30 centymetrów i co najwyżej irytują się trochę. Jeszcze nigdy nie byłem w rezerwacie, w którym trzeba uważać, żeby nie zadeptać obserwowanego obiektu. Szczerze mówiąc to było super.
Pani przewodnik ostrzegała nas bardzo przed innymi ptaszkami, które mają zwyczaj bronić terytorium bombardując przechodniów. Na szczęście tym razem nikt nie został przez nie poinformowany o naruszeniu granic.

Interludium: Okręt Pustyni


Na północy naszmy okrętem pustyni była udostępniona nam przez Hertz-a toytota 4-runner. Potężne bydlę - o ile na szosie nie ma problemu, o tyle robieni nim koperty, czy parkowanie w supermarkecie to koszmar. Nie wiem jaki ma silnik (4 litry, ale nie wiem ile koni), ale kopa miała potężnego. Poza tym chyba wszystko co dało sie upchnąć - klima, automat, 10 regulacji fotela, elektryczne lusterka, samozamykająca się klapa od bagażnika itp. Rozgryzanie go skończyliśmy tak na prawdę dopiero po tygodniu (tempomat był ostatni, ale np. 5-ty bieg odkryliśmy po czterech dniach).
Okręt zaczynał jako złoty metalic, ale jak się łatwo domyślić potem już złoty nie był. Natomiast jasna stała się dla nas popularność koloru: zasypany pyłem i oblepiony błotem nadal z daleka wyglądał podobnie.
Palił jak smok - dopiero w ostatnim przelocie po szosie udało mi się uzyskać 8.9 l/100km. W górach dochodził do 16, na boliwijskiej benzynie (paliwie? płynie?) zdarzało się i 19l/100km. Za to prędkości nie czuło się wcale - 100km/h to jak w mojej toyocie 40.
Fajna bryczka - będzie mi jej brakować.

Na południe!

Ponieważ wreszcie chcieliśmy zobaczyć choć kawałeczek Antofagasty postanowiliśmy zerwać się świtem i przejść po mieście. Nie kupiliśmy śniadania w hotelu, żeby zjeść świeżutkie empanady prosto od piekarza. Niestety, nasze kalkulacje nie uwzględniły faktu że jest weekend i wszystko oprócz paskudnego McDonalda jest zamknięte. No cóż - bywa i tak.
Żeby oddać samochód bez dopłat musieliśmy zdążyć zatankować i pojawić się na lotnisku przed 11.00. Samolot mieliśmy o 15, więc perspektywa niewesoła. Ledwo zdążyliśmy, a tu nikogo nie ma w okienku Hertza. W końcu dodzwoniłem się, to pan kazał mi wrzucić kluczyk do sejfu i się nie przejmować, bo on tu jeszcze długo nie przyjdzie. Jak się łatwo domyślić zalała nas krew, bo mogliśmy godzinę dłużej spać i trzy dalsze zwiedzać miasto, zamiast biec i się stresować. Ale cóż - tak bywa.
Kiedy doczekaliśmy się naszego lotu mieliśmy już wszystkiego dość. Przekąski na pokładzie nawet dobre, ale RAZ. A nie trzy razy. Bo lot był potrójny: wpierw do Santiago, a potem do Punta Arenas z międzylądowaniem w Puerto Montt. Na szczęście filmy w pokładowej TV się nie powtarzały. Dobre i to.
Zabawnym akcentem lotu było sprytne spacyfikowanie dwóch hiperaktywnych dziewczynek przez stewardessy. Otóż młode panienki (wiek około 10 lat) zostały pomocnicami stewardess i z poważną miną roznosiły cukierki i pomagały zebrać śmieci. W efekcie dzieciaki były w niebowzięte, a pasażerowie odpoczęli od przelatujących w te i nazad małych wulkanów energii.
Z lotniska o 23 busik, a potem znaleźliśmy mały hostelik, Fin del Mundo, w którym piszę te słowa.
Właśnie uświadomiłem sobie że to chyba jedyny dzień, kiedy nie zrobiłem ani jednego zdjęcia.

sobota, 7 marca 2009

Interludium: Quattro por quattro

Na północnym wschodzie, w Andach nie ma dróg w naszym rozumieniu tego słowa. Trzeba też słuchać uważnie tuziemców i nie przeceniać swoich sił. Doświadczyliśmy chyba wszystkiego: serpentyn nad przepaściami na 1000 metrów w dół (takich że jak się spadnie, to nie wyciągają, nie ma jak), brodów na rzekach - małych i dużych, takich które przechodziło się najpierw samemu żeby wiedzieć czy autko da radę. Przejeżdżaliśmy po torach, tam gdzie most drogowy był zerwany i skakaliśmy po najróżniejszych kamieniach. Niestety, na każdego przypadało 1/4 prowadzenia (na Mariolę jeszcze mniej, choć i ona śmigała 4x4 przez pampę).
Moje odczucie jest jedno: super, ale nigdy więcej z taką ilością kierowców - wolę dopłacić ale mieć auto dla siebie. No cóż, ale nie można mieć wszystkiego na raz. Poczytam jak wrócę - może znajdę jeszcze takie miejsce bliżej niż tutaj...
Quattro por quattro to oczywiście 4x4, ale kiedy tu słyszy się że 4x4 przejedzie to naprawdę to znaczy. A jeśli słyszy się 'camina muy malo' (bardzo zła droga) to to nie znaczy tego co w polsce - to znaqczy 10km/h, trzymanie się uchwytów i modlitwy żeby nie zawisnąć na czymś po drodze. W każdym razie jedyne takie przeżycie w życiu.

Północy ostatki

Dziś wyprawa rozpadła się ostatecznie: Marcin z Luizą spakowali manatki i pojechali do Boliwii. My natomiast postanowiliśmy dokończyć zwiedzanie okolicy. Najpierw obejrzeliśmy Pukarę de Quitor, twierdzę Inków koło San Pedro. Zostały z niej tylko murki okalające ponad 100 pomieszczeń na stoku stromego wzgórza. Zastanawiając się nad tym jak musiała wyglądać kiedy ją budowano, muszę powiedzieć że moim zdaniem była nie do zdobycia. Niestety, jak widać zdaniem Hiszpanów nie był to problem. Dla lubiących Herzoga: Aguirre Gniew Boży zdobywał tę właśnie twierdzę podczas swoich wypraw.
Potem pojechaliśmy do term Puritama, jednych z najsławniejszych w Chile. Opłata za wstęp była horrendalna - 10000 peso od osoby, ale zdecydowaliśmy się spróbować. Było warto. 8 nauralnych basenów, starannie oczyszczonych i przygotowanych, porośniętych (pozornie) dziką roślinnością stworzyło mały raj. Tak że było super, żałowaliśmy tylko braku czasu.
Wróciliśmy do San Pedro i kupiliśmy kilka pamiątek, a następnie zjedliśmy polecane przez Pawła naleśniki. Ponieważ wszystko trwało istotnie dłużej niż przewidywał plan zaczęły się problemy. Postanowiliśmy mimo to pojechać choc na pół godziny na Laguna Chaxa, pooglądać ostatni raz flamingi. Decyzja była słuszna - spacer po salarze i latające nam tóż nad głowami różowe ptaszyska strasznie poprawiły nam chumor. Było tak ładnie, że postanowiliśmy doczekać do zachodu słońca, ryzykując nocną podróż. Było pięknie.
Niestety zamnięto część dróg w okolicy salaru Atacama, a zapadł już zmierzch, więc zrzuciwszy pychę z serca pojechaliśmy przez San Pedro i Calamę - ostatni raz. Rajd nocny był długi i tempomat bardzo się przydał. Dotarliśmy strasznie późno, ale mimo to znaleźliśmy nocleg w Hotel Brasil. Bardzo średni i dość drogi, ale nie było jak wybrzydzać.

piątek, 6 marca 2009

El Tatio i wioski na altiplano

Pobudka o czwartej nad ranem żeby zobaczyć w pełnej krasie pole gejzerów El Tatio. Gejzery są aktywne tylko w okolicy wschodu słońca, a były kawał na północ - jakieś 80 kilometrów po ripio. Nie ma rady - trzeba pedałować. Krążą historie o tym że na pole jest trudno trafić, a busiki tour operatorów jadą splątanymi drogami po pustyni i tylko oni znają drogę. To ściema: busiki owszem jadą przez pustynię, ale jest szeroka droga, która doprowadza idealnie pod gejzery. Wstęp niestety płatny, ale co tam - warto.
Przyjechaliśmy przed świtem, nie bardzo widząc cokolwiek. Błąkaliśmy się po okolicy, bojąc się stąpnąć na podobno kruchą ziemię i wypatrywaliśmy oczy czekając na świt. A wtedy się zaczęło: potężne słupy pary zaczęły unosić się z kolejnych otworów. W większości małych dziurek kotłowało się tylko nieco i ciurkało, ale kilka dużych gejzerów strzelało regularnie co kilka minut na metr-dwa w górę. Przedstawienie trwało od siódmej do około dziewiątej. Na koniec zrobiliśmy to co wszyscy lokalni przewodnicy: włożyliśmy pozostałe po kolacji jajka do gejzeru. Pewnym nowum było wrzucenie też kukurydzy, ale nie mieliśmy co z nią zrobić a pomysł wyglądał na dobry. No i był - zjedliśmy jajeczka, kukurydzę i kanapki i przystąpiliśmy do dalszej eksploracji. W okolicy był basenik z wodą geotermalną do którego od razu wskoczyli Marcin z Luizą, a ja po pewnym czasie. Woda była dziwna: zasilana z wrzących źródełek gejzera szybko chłodziła się i można było mieć nogi w 15 stopniach a głowę w 35. Fajnie. Niestety winko z wczoraj okazało się raczej nieświeże, co boleśnie odczułem ja i Luiza.
Postanowiliśmy zobaczyć kilka miasteczek na północy - tzw. wiosek z altiplano. Niestety na samym początku źle skręciliśmy i wylądowaliśmy w obozie geologów szykujących nową kopalnię. Dalej drogi do Caspany, do której zmierzaliśmy nie było. To znaczy była, ale jak nam objaśnił chief geologów 'camina es muy malo', czyli droga jest bardzo zła. Ale cuatro por cuatro przejedzie, bo 'jego camionetta to spoko przejechała'. No to pojechali. Droga była bardzo zła - 5-10 km/h, wielkie kamienie, mijanie się z pickupem o 2-3 cm. A na koniec dziki zjazd w kanion i podjazd do góry pod kątem ponad 30 stopni. Czasem sobie myślę że konstruktor tej toyoty byłby szczęśliwy wiedząc co się z nią da zrobić na Andyjskich bezdrożach.
W końcu dotarliśmy do Caspany - pięknego miasteczka (wsi) w zielonej dolince. To olbrzymi kontrast - ściany wąwozu piaskowe, a dno zielone i pasą się na nim osły (w dużej ilości). Bardzo ładny kościółek i jedziemy dalej. Tu jest problem: kończy się benzyna, a najbliższa stacja w San Pedro albo w Calamie. W Calamie bliżej. Zdecydowaliśmy się na Calamę, odwiedzając po drodze drugą, podobnie pięknie położoną wioskę na A (nie pamiętam nazwy). Potem skierowaliśmy się do Chiu-Chiu. Po drodze znaleźliśmy opisane w przewodniku Lago Inca (Laguna Inca?), piękne, idealnie niemal okrągłe jeziorko, o średnicy około 30-40 metrów i głębokości (wg. Custeau) ponad 80m. W Chiu-Chiu obejrzeliśmy śliczny kościółek św. Franciszka, a następnie pojechaliśmy do Calamy. Po drodze zabraliśmy autostopowiczkę - Indiankę, ale nie za bardzo udało się nam z nią porozumieć.
Kiedy zatankowaliśmy 'a full' postanowiliśmy pojechać jeszcze na chwilę do Valle de la Muerte - drugiej pięknej doliny w Górach Solnych (słonych?) - Cordiliera de Sal. Ta dolinka jest również śliczna, ale nie tak niezwykła jak Valle de la Luna. Marcin znalazł wielką wydmę, na którą mógł się wspiąć (większość wydm jest chroniona, dlatego tak się ucieszył). Zakończyliśmy dzień miłą kolacją i pożegnalnym pisco sour.

czwartek, 5 marca 2009

San Pedro i okolice


Zaczęliśmy dzień od obejrzenia kościółka w San Pedro. Podobnie jak wiele innych kościołów w małych wioskach altiplano jest prosty, aż nadto. Obok charakterystyczna dzwonnica, nieco krzywa i bardzo masywna. Niezwykłe sklepienie - z kaktusowego drewna i słomy nadawało mu niepowtarzalny charakter. Potem poszliśmy zwiedzić muzeum archeologiczno-antropologiczne. Muzeum reklamuje się mumiami 'starszymi niż świat', ale tylko się reklamuje: mumie wyniesiono 2 lata temu, zostawiając masę skorup. Ale z drugiej strony również trochę fajnych informacji: kopalnia w Chiquicamata (największa odkrywka miedzi na świecie) jest jak się okazuje eksploatowana już 1600 lat...
Potem ruszyliśmy oglądać najlepsze flamingi w okolicy, pod granice z Argentyną. Niestety, Salar Aguas Calientes, który sprofanowaliśmy (potem się dowiedzieliśmy że nie wchodzić pod żadnym pozorem, nie nasza wina że tabliczka była 100 km dalej) zaoferował nam 3 flamingi z odległości 1,5 km. Za to widoki po drodze były boskie. Dodatkowym bonusem była mała jaszczurka, która z uporem godnym lepszej sprawy próbowała znaleźć cień. Była tak zdesperowana że wlazła mi pod sandał.
Wróciliśmy w końcu zjedliśmy po empanadce (albo po dwie) i pojechaliśmy oglądać Wielką Atrakcję Turystyczną czyli zachód słońca w Valle de la Luna (księżycowej dolinie). Zaskoczenie było totalne - tak pięknej rzeczy w życiu się nie spodziewałem. Zazwyczaj tego typu miejsca kojarzą mi się z zadeptaną kupą kamieni i tysiącem turystów dookoła. Natomiast turyści tu przeszkadzali mało, a krajobraz gór solnych był niesamowity. Zgodnie z zaleceniem informacji parku narodowego wleźliśmy na wielką wydmę i stamtąd podziwialiśmy zachód słońca. Było super.
Ponieważ przyszliśmy późno okazało się że kanion i jaskinie będziemy zwiedzać przy świetle księżyca i jednej, jedynej latarki. O ile kanion nie był problemem (księżyc był w pierwszej kwadrze), o tyle jaskinie z jedną latarką na 4 osoby już tak. Ale poszło jak z płatka i przed 22 byliśmy w domu.
Wtedy wpadliśmy na świetny pomysł, że żeby było szybciej coś upichcimy. Kupiliśmy warzywka na sałatkę, cebulę i jajka na jajecznicę, kukurydzę do ugotowania. No i niespodzianka: kuchenka w naszym pokoiku okazała się atrapą, nie podłączoną do gazu. Zorientowaliśmy się wtedy, kiedy mieliśmy przysmażać cebulkę i jakoś nie chciała się zapalić. No i katastrofa. Na szczęście wymysliliśmy sposób na ugotowanie jajek: wielokrotnie przelewaliśmy je gorącą wodą z czajnika, aż uzyskaliśmy coś o dość dziwnej konsystencji - miękkie białko i ścięte na amen żółtko. Nazwaliśmy ten produkt na cześć miejscowości 'Hueves de San Pedro', zjedliśmy sałatkę warzywną i odkorkowaliśmy winko kupione jako strasznie deluksiarskie. Było dziwne w kolorze i w smaku, a potem poszliśmy spać.

środa, 4 marca 2009

Pożegnanie z Pawłem

Rano znów biegiem - Paweł miał samolot o 13 z Antofagasty. Po drodze bardzo chcieliśmy się wykąpać, więc znaleźliśmy jakąś plażę. Było strasznie fajnie: muszle, dwumetrowe fale i w ogóle super. Tyle że pokaleczyłem się nieco o dno, ale nie żałuję - przeżycie jedyne w swoim rodzaju.
Po kąpieli w niejakim pośpiechu odwieźliśmy Pawła na lotnisko. Pożegnaliśmy się serdecznie - zobaczymy się jeszcze w Santiago pod koniec podróży i Paweł zniknął za szklanymi drzwiami kontroli bagażu. My natomiast ruszyliśmy na wschód, poznać pustynię z innej strony. Ale najpierw udaliśmy się do Hertza żeby wyregulować światła. Tu wreszcie był fachowiec i od tej pory światła wyglądały po ludzku.
Następnym punktem programu było obejrzenie tzw. azotanowego miasteczka. Na początku XX wieku Chile utrzymywało się głównie z wydobycia azotanów. Na pustyni było ich niespodziewanie dużo, a kopalnie przynosiły olbrzymie zyski. Potem wymyślono sposób uzyskiwania saletry azotowej z powietrza i boom skończył się gwałtownie. Pozostało po nim kilkanaście (kilkadziesiąt?) miast duchów na pustyni. Postanowiliśmy zobaczyć miasteczko Officina Puelma, po drodze z Antofagasty do Calamy.
Opuszczone miasto to przygnębiający widok. Pozostały ściany domów z wysuszonej cegły, ustawione równo pod sznurek. I jeden z najbardziej przejmujących cmentarzy jakie widziałem w życiu. Pełen małych dzieci - warunki na pustyni były ciężkie. To były czasy bez klimatyzacji, lodówek i wielkich cystern wody przyjeżdżających codziennie. Gdzieniegdzie groby zapadły się odsłaniając trumny z ludzkimi kośćmi. Krzyży były setki, bardzo starych, drewnianych, wysuszonych na wiór przez pustynne wiatry. Pozostał mi jako punkt do rozważenia przed emigracją zarobkową.
Potem chcieliśmy obejrzeć Officina Chocabuco - podobne miasteczko, przerobione przez Pinocheta na obóz koncentracyjny. Niestety, było już zamknięte, więc zobaczyliśmy tylko pole minowe wokół (nie wiemy - prawdziwe czy udawane, jakoś nikt nie sprawdził) i drut kolczasty.
Potem dojechaliśmy wreszcie do ostatniego punktu podróży, do St Pedro de Atacama. To mała wioska, oaza po środku jednej z najsuchszych punktów świata. Dziś jest mekką backpackerów z całego świata. To dziwne miejsce - nie lubię miejscowości turystycznych, ale ta jest niezwykła. Atrakcje, które są w okolicy są na prawdę jedyne w swoim rodzaju. A dodatkowo wszyscy w okół są podobni do nas - mało bogaczy i klimatyzowanych autokarów, dużo młodych chłopaków i dziewczyn ze wszystkich stron świata (Japończycy, Polacy, Amerykanie), z plecakami i aparatami, wędrujących w sandałach po wąskich uliczkach miasta które ma ponad 1500 lat.
Lokale też są dostosowane do potrzeb takich ludzi - zjedliśmy świetną kolację przy ognisku, na półotwartym patio. W prawdzie wino podano na koniec, ale co tam - Viva la Vida.

wtorek, 3 marca 2009

Pacific

Zaczęliśmy od pojechania na Wzgórze del Morro, z którego Chilijczycy są bardzo dumni. Wojna Pacyficznej (polska historiografia mało o niej wspomina - nie wiedzieć czemu, stąd dziwacznie brzmiąca nazwa) polegała na tym, że Chile napadło na Boliwię i Peru zabierając im spory kawał ziemi (wszystko na północ od Antofagasty). W czasie właśnie tej wojny, Chilijczycy zdobywając peruwiańską Aricę zajęli kluczowe wzgórze (właśnie del Morro) w 45 minut. To jest cholerny kawał skały, i szczerze mówiąc rozumiem trochę dumę Chilijczyków, natomiast co do Peruwiańczyków wiem jedno: to gorsi żołnierze niż Włosi.
Na wzgórzu jest ślicznie - muzeum, kwiatki troskliwie podlewane przez szeregowców, armaty flagi. Ale tym co zaskoczyło nas najbardziej były sępy (kondory? chyba nie), które latały nam nad głowami na wyciągnięcie ręki. Takie bydlę ma z półtora metra rozpiętości skrzydeł a przelatywało 2-3 metry nad naszymi głowami. W efekcie mam zdjęcia, w których nie mieszczą mi się w kadrze.
Widok ze wzgórza oszałamiający - cała Arica u naszych stóp.
Niestety, jak chyba we wszystkich większych latynoskich miastach zaparkowanie w centrum dla nie-localsa było niemożliwe. Dlatego Paweł dzielnie podjął się zostać w samochodzie kawałek dalej, a my poszliśmy obejrzeć strasznie śmieszną rzecz: kościółek zaprojektowany i przygotowany przez Eiffla. Zaprojektowany i odlany w Paryżu z żeliwa przypłynął statkiem i został postawiony w Arice. To zaskakujący przykład steampunk-gotyku, coś czego nigdy w życiu nie widziałem.
Mimo naszych obaw Paweł nie usechł na wiór, więc polecieliśmy dalej - do Iquique i Antofagasty.
Dzień dzisiejszy upłynął nam pod znakiem Geoglifów. Geoglify tutejsze mają jedną istotną zaletę: są układane na zboczach gór, tak że nie trzeba samolotu żeby je pooglądać. Obejrzeliśmy bardzo fajne lamy i papugę, a także impresję na temat niedźwiedzia. Natomiast osławiony Gigant z Atakamy (największe, najstarsze, blabla, przedstawienie człowieka na świecie) to ledwo widoczny krzywy obrazek, który nawet nie wygląda na duży. No cóż - taka karma.
Potem spadliśmy do Iquique (przed wojną pacyficzną Boliwijskiego) i zgubiliśmy się trochę. Na szczęście pyszne empanadki poprawiły nam humor i pojechaliśmy dalej.
Ponieważ od dawna czailiśmy się na zachód słońca nad Pacyfikiem postanowiliśmy że będzie to tutaj. Mało brakowało aby baza wojskowa wycięła nam i tą atrakcję, ale w ostatniej chwili znaleźliśmy kawałek plaży (zjazdu do oceanu) i wypiliśmy (no nie wszyscy - na mnie wypadło prowadzenie) butelkę wina gapiąc się na zachodzące słońce. Przy tej okazji połaziliśmy po skałach i pooglądaliśmy co tu żyje. Mariola jako najodważniejsza podeszła najbliżej, co skończyło się zimnym oceanicznym prysznicem.
Ponieważ Paweł następnego dnia miał samolot - musi wracać do pracy, ma obserwacje od 5 III w la Serena - postanowiliśmy jechać do oporu na południe. Noc była długa, a winko rozwiązało języki, tak że udało nam się godzinę dyskutowac o poprawności sformułowania 'siostra cioteczna'.
Uroczą tę pogawędkę przerwała nam brutalnie kontrola celna. Tak, wewnętrzna - wjechaliśmy z Chile do Chile. Nie za bardzo mamy pojęcie po co - w Iquike jest strefa wolnocłowa. A w Boliwii i Peru masa narkotyków. W każdym razie bez sensu. Sprawę dodatkowo komplikował fakt, że na północ jechaliśmy górami - nie mieliśmy papierka że wjechaliśmy tam (w ogóle). Pani była nieco zdetonowana, ale tak jak mówił Paweł: tu wszyscy są rasistami i biały gringo jest lepszym gatunkiem człowieka. W związku z tym camionettę (pickupa) ciemnych na twarzy facetów obok przetrzepali na maxa (wszystkie bagaże etc., a Okręt Pustyni pełen Gringos pojechał niezatrzymywany. Potem ustaliliśmy z Pawłem, że granicę regionów przebyliśmy za Ollague, tam gdzie było to dziwne pole minowe - teraz wiemy po co. Ale karteczki ani pieczątki nikt nam nie dał.
Dojechaliśmy w końcu do Tocopilla, małego miasteczka, trochę zbyt przemysłowego jak na mój gust. Znaleźliśmy jakiś hotel i poszliśmy na Pisco Sour - to był wieczór pierwszego pożegnania Pawła. Pisco było dobre i było bardzo wesoło.

poniedziałek, 2 marca 2009

Zawiedzione nadzieje


Najpierw pojechaliśmy wokół Salara Surrire, wokół którego jest super. Masa zwierzaków i w ogóle. Towarzystwo znalazło siarkowe bajoro, a my poszliśmy polować na flamingi. Znaleźliśmy kilka trupków (raczej ogryzionych kosteczek) i piękne stada flamingów. 300-etka snów pokazała co potrafi - zdjęcia bardzo fajne. Po go dzinie wszyscy byli szczęśliwi - i ci co cuchnęli siarką i ci co łazili po słonym błocie.
Niestety zaczęło dopadac nas Invierno Boliviano, czyli boliwijska zima. Jak wszystko co Boliwijskie jest paskudna, składa się z deszczu i mgły. Drogi zaczęły podmiękać, a my ruszyliśmy z naszym 4x4 w dalszą drogę. Jedną z jej atrakcji był pełnowymiarowy bród na rzece. Do tej pory były kałuże i błotko, ale szło łatwo. Tu gorzej: woda podeszła ponad zderzak, a prąd był ostry, ale obyło się bez problemów.
Marcin z Luizą znależli jeszcze jedną termę, ze zdechłym flamingiem, ale padało tak bardzo że odpuściliśmy sobie.
Teraz czekał nas oczekiwany gwóźdź programu: Lago Chungara, piękne, z dwoma stożkowymi wulkanami i mnóstwem flamingów. Niestety nie dla gringos: mgła i deszcz zasłoniły wszystko. Nie było rady - z płaczem w sercu ruszyliśmy w dół. Po drodze zajrzeliśmy do małej wioski Parinacota, w której obejrzeliśmy śliczny kościółek - również w deszczu.
Ogólnie dzień nam nie sprzyjał: miejscowość Putre, koło której przejeżdżaliśmy miała podobno świetne restauracje. Ale nie dla gringos: 1 III zaczął się rok szkolny i skończył się sezon. Mokrzy i wkurzeni pojechaliśmy dalej. Po drodze zobaczyliśmy śliczne kaktusy kandelabrowe i niekandelabrowe. Kandelabrowe są fajniejsze.
Bardzo chcieliśmy zdążyć na wielkie wzgórze (Cerro del Morro) w Arice i obejrzeć zachód słońca - nie udało się niestety. Na szczęście szybko znaleźliśmy fajny hotel, utargowaliśmy zniżkę i poszliśmy w miasto. Pomysł 5 kilometrowego spaceru o 23 nie był może szczęśliwy, ale wyszło sympatycznie. Wróciliśmy potwornie rozklekotaną taksówka prowadzoną przez macho-Latynoskę. To ostatnie miejsce z internetem przez wiele dni.

niedziela, 1 marca 2009

Vicunie i Alpaki na bezdrożach

Od popołudnia wiodło nam się nieźle. Prowadzenie szło jak z płatka (niestety, bo chętnie bym pojeździł po trudniejszym terenie) i zaczęła się podróż przez królestwo dzikich zwierzów. Po pierwsze była masa Wicunii oraz duże stada domowych lam i alpak. Po pewnym czasie na lamy przestaje się zwracać uwagę - tak jak na owce na Podhalu. Ale były też ciekawsze stwory. Ponieważ wjechaliśmy na teren Monumento Natural Salar Surire (prawie jak park narodowy, ale prawie czyni t wielką różnicę) zwierząt było mnóstwo. Szczególnie ucieszyliśmy się z piątki strusi nandu, które wprawdzie zwiewały aż się kurzyło (to nie jest trudne na altiplano, tu się wszystko kurzy), ale dały sie też sfotografować. Poza tym plątały się urocze viscache, od których nigdy nie można oderwać wzroku.
Pojawił się natomiast problem: w promieniu 100km (a na altiplano to nie jest godzina!) był tylko jeden nocleg - schronisko przy domku straży parkowej, Chuyuncallani. Opłacić wcześniej w Arice (1000km na północ od nas)... Ale spróbować nie zawadzi. Ciemno, głucho, zamknięte. W okolicy tylko małe vizcache, jak sprawdziła Mariola - oswojone. Niestety, nawet oswojona vizcacha drzwi nie otworzy. No to co - może carabinieros (10 km dalej) pozwolą zanocować, choćby w celi. Jest po 20, czyli noc - na tej szerokości ciemność zapada błyskawicznie. Pędzimy po ripio, które jest szerokie i wygodne, ale niestety co jakiś czas są kałuże. To znaczy że kiedy prowadzę ok. 90 km/h i wpadam w kałużę głębokości 20 cm i długości 5m przez 10 sekund nic nie widzę - zalane błotem szyby. Po tej operacji toyota miała dodatkowe 2 mm błota na całej karoserii i bocznych szybach. Jest fajnie.
Na szczęście po drodze były jeszcze kopalnie boraxu. To zresztą przez te kopalnie Salar Surire jest "Monumento" a nie "Reserva Nacional" - pod koniec panowania junta skorygowała nazwę żeby móc opchnąć koncesję na wydobycie. Kopalnia jest prywatna, ale desperacja kazała się dobijać. W środku był Indianin zawiadujący schroniskiem. A to dobra wiadomość - jeszcze 15 minut po ripio z powrotem i mamy super spanie (z prądem, ciepłą wodą i pościelą). Jest dobrze.

Błoto i kaktusy


Ponieważ zdobyliśmy paliwko mogliśmy pozwolić sobie na małą pętelkę wsteczną celem obejrzenia tego co wczoraj zostało za nami. W szczególności pojawiającego się parę razy w różnych miejscach Bosque de cactus, czyli lasu kaktusów.
Niestety drogi na altiplano są oznakowane raczej słabo, więc za pierwszym razem trafiliśmy na brzeg salaru. Wydawało nam się że kaktusy są 2-3 kilometry dalej, więc ładnie wyglądającą drogą ruszyliśmy przed siebie. No i stało się - błota po pachy albo więcej. 4x4 to za mało, jeszcze reduktor i dawaj ślizgać się po drodze, a tam coraz gorzej. Wyskoczyliśmy między kępki trawy - równie źle, ale nie grzęźniemy. Buja na lewo i prawo, strach stanąć, drogi nie ma i w ogóle. Fontanny błota spod kół wysokie na dwa metry. Niestety - ani zdjęć, ani filmów, bo oczywiście wszyscy byli w samochodzie.
W końcu dojechaliśmy do końca i okazało się że to nie tu...
Wróciliśmy okrężną drogą i spytaliśmy o drogę w najbliższej miejscowości: Panavinto. Miejscowość miała dwóch mieszkańców: przygłuchego dziadka i drugiego dziadka, którego nie widzieliśmy. Dla dziadka przygłuchego byliśmy większą egzotyką niż można sobie wyobrazić: pięciu turystów i to z Polski. Dwie dzeiwczyny! Był bardzo miły i w końcu objaśnił nam jak znaleźć nasze kaktusy.
Las kaktusów w Ancovinto to niezwykła rzecz - są ich setki. Oczywiście nie rosną tak gęsto jak prawdziwy las, ale mimo wszystko mają po 8 metrów wysokości i są ich setki. Po zrobieniu kilkunastu albo i więcej zdjęć wróciliśmy na soczyste żeberka alpaki.

Bolivia Evo Moralesa


Andyjskie Bezdroża mają swoje zalety, ale mają tez wady. Jedną z nich jest pewien niedostatek stacji benzynowych. W przypadku dróg którymi jeździ jeden samochód dziennie skutki braku paliwa mogą się okazać opłakane. Niestety kochany Hertz zaopatrzył nas na drogę w benzyniaka, a benzyna nie jest zbyt popularna w okolicy - wszystkie pickupy i ciągniki jeżdżą na diesla. A jeśli nie znajdziemy benzynki to musimy spadać w dół do ludzi, co nam się nie szczególnie podobało.
Ale... jest nadzieja. Oto w socjalistycznym raju, 5 kilometrów od granicy możemy kupić upragnione paliwo. No to wio. Oczywiście pieszo, bo nikt przy zdrowych zmysłach i bez broni nie zabierze porządnego auta do Boliwii. Kontrola graniczna, która z uporem godnym lepszej sprawy trzepała wszystkich i wszystko (prawdopodobnie w poszukiwaniu jabłek) na pięciu gringos z kanistrami machnęła ręką. Podjechaliśmy busikiem do części boliwijskiej (tu granice miewają szerokość i 50 kilometrów, ta miała na szczęście tylko 5..) i powędrowaliśmy pod palącym słońcem szukać stacji benzynowych. Oprócz setek wraków samochodów i kilogramów śmieci zalegających pustynię, w oczy rzucały się wspaniałe grafitti 'głosuj tak za prezydentem, głosuj tak dla dalszych zmian...'. Sądząc po symetrii i precyzji musieli je malować żołnierze na akord...
W końcu znaleźliśmy stację benzynową, na której sympatyczny gentleman zaczął tłumaczyć nam że dal innostrańców benzyna jest dwa razy droższa, żeby ulżyć cierpieniom narodu Boliwijskiego wyzyskiwanego przez kapitalistów dookoła. Tak zarządził boski Evo i basta. Prawie nas przekonał, ale Marcin wykazał się niewzruszoną postawą i zaczął go przekonywać że w sercu jesteśmy Boliwijczykami. Trwało to potwornie długo, ale w końcu facecik ustąpił i dostaliśmy 40 litrów bezołowiowej benzyny 90 oktanowej w cenie dla Boliwijczyków. O ile wtedy nieco mnie to wkurzało - straciliśmy kupę czasu to summa summarum było sprawiedliwe: to badziewie które nam sprzedali było tragiczne. Instrukcja naszego samochodu przewidywała benzynę minimum 91 oktanów. Postanowiliśmy mieszać z 93, które było w baku. Kiedy kończyliśmy podróż daleko na północy i dolaliśmy ostatni kanister tego syfu uzyskaliśmy na oko liczbę oktanową 90.5 a spalanie powyżej 15l. Nie wiem czego tam dodali, ale na szczęście nasz okręt pustyni to łyknął.
Boliwia jest paskudna. Howgh.