wtorek, 17 marca 2009

Torres del Paine - spaleni słońcem


Rankiem ruszyliśmy dalej - z plecakami wzdłuż jeziora do Refuchio Chileno. Za nami Valle Frances w deszczu (znów śliczna tęcza), a przed nami najpiękniejszy fragment parku, Torres del Paine - cztery granitowe iglice wysokie na kilkaset metrów. Ale najpierw długa droga z ciężkimi plecakami - nie były pakowane na trekking, ale na całą wyprawę.
Z początku było fajnie, długi, bardzo ładny odcinek nad jeziorem, ale potem zaczęły się schody. Schronisko jest w dolinie rzeki, kilkaset metrów ponad miejscem na które wyszliśmy. Tu weszło słońce - gorąco. Szczerze mówiąc ostatnie dwie godziny przeszedłym na siłę. Ale w nagrodę naprawdę śliczna dolina, z bardzo głębokim kanionem i spienoną rzeką na dnie.
Ale to jeszcze nie koniec - szybko zrzuciliśmy plecaki, zamówiliśmy kolację i wio na górę. To znaczy dwie i pół godziny do miradora Las Torres. Ostatnia godzina na zębach - pod górę, a ja dodatkowo miałem skasowane ścięgno achillesa (chyba nadal mam). Po kamieniach, piargu i na prawdę sporo w górę - dobrych kilkaset metrów. Spotkaliśmy po drodze naszych ulubionych Koreańczyków, którzy stwierdzili że się poddają - to miłe, dodało nam otuchy.
Ale za to widok śliczny - małe jeziorko, a nad nim trzy pionowe wieże. Piękne, oszałamiające, ale słońce już zaszło. Potem bieg w dół - niezbyt przyjemny i bardzo ciężki, tak żeby zdążyć na kolację. Ledwie przeżyliśmy całą tą operację, czyli o to mniej więcej chodziło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz