piątek, 6 marca 2009

El Tatio i wioski na altiplano

Pobudka o czwartej nad ranem żeby zobaczyć w pełnej krasie pole gejzerów El Tatio. Gejzery są aktywne tylko w okolicy wschodu słońca, a były kawał na północ - jakieś 80 kilometrów po ripio. Nie ma rady - trzeba pedałować. Krążą historie o tym że na pole jest trudno trafić, a busiki tour operatorów jadą splątanymi drogami po pustyni i tylko oni znają drogę. To ściema: busiki owszem jadą przez pustynię, ale jest szeroka droga, która doprowadza idealnie pod gejzery. Wstęp niestety płatny, ale co tam - warto.
Przyjechaliśmy przed świtem, nie bardzo widząc cokolwiek. Błąkaliśmy się po okolicy, bojąc się stąpnąć na podobno kruchą ziemię i wypatrywaliśmy oczy czekając na świt. A wtedy się zaczęło: potężne słupy pary zaczęły unosić się z kolejnych otworów. W większości małych dziurek kotłowało się tylko nieco i ciurkało, ale kilka dużych gejzerów strzelało regularnie co kilka minut na metr-dwa w górę. Przedstawienie trwało od siódmej do około dziewiątej. Na koniec zrobiliśmy to co wszyscy lokalni przewodnicy: włożyliśmy pozostałe po kolacji jajka do gejzeru. Pewnym nowum było wrzucenie też kukurydzy, ale nie mieliśmy co z nią zrobić a pomysł wyglądał na dobry. No i był - zjedliśmy jajeczka, kukurydzę i kanapki i przystąpiliśmy do dalszej eksploracji. W okolicy był basenik z wodą geotermalną do którego od razu wskoczyli Marcin z Luizą, a ja po pewnym czasie. Woda była dziwna: zasilana z wrzących źródełek gejzera szybko chłodziła się i można było mieć nogi w 15 stopniach a głowę w 35. Fajnie. Niestety winko z wczoraj okazało się raczej nieświeże, co boleśnie odczułem ja i Luiza.
Postanowiliśmy zobaczyć kilka miasteczek na północy - tzw. wiosek z altiplano. Niestety na samym początku źle skręciliśmy i wylądowaliśmy w obozie geologów szykujących nową kopalnię. Dalej drogi do Caspany, do której zmierzaliśmy nie było. To znaczy była, ale jak nam objaśnił chief geologów 'camina es muy malo', czyli droga jest bardzo zła. Ale cuatro por cuatro przejedzie, bo 'jego camionetta to spoko przejechała'. No to pojechali. Droga była bardzo zła - 5-10 km/h, wielkie kamienie, mijanie się z pickupem o 2-3 cm. A na koniec dziki zjazd w kanion i podjazd do góry pod kątem ponad 30 stopni. Czasem sobie myślę że konstruktor tej toyoty byłby szczęśliwy wiedząc co się z nią da zrobić na Andyjskich bezdrożach.
W końcu dotarliśmy do Caspany - pięknego miasteczka (wsi) w zielonej dolince. To olbrzymi kontrast - ściany wąwozu piaskowe, a dno zielone i pasą się na nim osły (w dużej ilości). Bardzo ładny kościółek i jedziemy dalej. Tu jest problem: kończy się benzyna, a najbliższa stacja w San Pedro albo w Calamie. W Calamie bliżej. Zdecydowaliśmy się na Calamę, odwiedzając po drodze drugą, podobnie pięknie położoną wioskę na A (nie pamiętam nazwy). Potem skierowaliśmy się do Chiu-Chiu. Po drodze znaleźliśmy opisane w przewodniku Lago Inca (Laguna Inca?), piękne, idealnie niemal okrągłe jeziorko, o średnicy około 30-40 metrów i głębokości (wg. Custeau) ponad 80m. W Chiu-Chiu obejrzeliśmy śliczny kościółek św. Franciszka, a następnie pojechaliśmy do Calamy. Po drodze zabraliśmy autostopowiczkę - Indiankę, ale nie za bardzo udało się nam z nią porozumieć.
Kiedy zatankowaliśmy 'a full' postanowiliśmy pojechać jeszcze na chwilę do Valle de la Muerte - drugiej pięknej doliny w Górach Solnych (słonych?) - Cordiliera de Sal. Ta dolinka jest również śliczna, ale nie tak niezwykła jak Valle de la Luna. Marcin znalazł wielką wydmę, na którą mógł się wspiąć (większość wydm jest chroniona, dlatego tak się ucieszył). Zakończyliśmy dzień miłą kolacją i pożegnalnym pisco sour.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz