sobota, 14 marca 2009

Droga do Torres del Paine

Komu w drogę temu dziurawy autobus. To znaczy o 5 rano wpakowaliśmy się w deszczu do autobusu na dworcu w Ushuaia. Autobus wyjątkowo piękny, z darmową kawą i niestety z dziurawym dachem. Dodatkowo po 30 minutach podróży okna były totalnie brudne. No i fakt że punkt przeznaczenia był nieco inny niż planowany nieco psuł nam humor.
Z Argentyny do Argentyny jedzie się w tym przypadku przez Chile, a jak tak to wiadomo: poszukiwanie jabłuszek. Jak słusznie zauważył Młody nic dziwnego, biorąc pod uwagę ile kasy zarabiają za każdy znaleziony owoc.
Po długiej męce dotarliśmy wreszczie do Rio Gallegos, małej miejscowości nad brzegiem Atlantyku. Nie wiem co za geniusz usatwiał dworzec autobusowy, ale umieścił go tak ze dwa kilometry za miastem. Ponieważ były ze cztery godziny do autobusu do Rio Turbio postanowiliśmy coś zjeść. A potem jeszcze zobaczyć ocean. Skończyło się dzikim biegiem, ale na szczęście zdążyliśmy w ostatniej chwili.
W Rio Turbio czekał na nas zarezerwowany nocleg (uff...), ale również brzydka niespodzianka: jutro jest sobota, czyli chodzi tylko jeden autobus i to po dwunastej. To jest niby blisko od Puerto Natales, czyli ostatniego miejsca przed Torres del Paine, ale... Ale cholerni poszukiwacze jabłuszek muszą przetrzymac każdy autobus na granicy minimum godzinę. W tym przed nami znaleźli jedno jabłko - dwie godziny.
Kiedy dotarliśmy do Puerto Natales było już po ptokach: ostatni autobus do Torres zniknął dawno na horyzoncie. No cóż - bywa i tak. Nocleg na szczęście znalażł się łatwo i tanio (14 000 peso), podobnie obiadek i pozostało pytanie co dalej. W optymistycznym nastroju wyznaczyliśmy trasę przez Torres del Paine i poszliśmy rezerwować spanie. Pan w agencji turystycznej twierdził że no problem i ma mnóstwo wolnych miejsc, ale i tak zarezerwowaliśmy - jak się okazało słusznie. Na zakończenie miłego dzionka udaliśmy się do małego klubu nad brzegiem morza i słuchając granego na żywo jazzu piliśmy pisco sour.
Wracając do domu zorientowaliśmy się że jakoś tak powinna być zmiana czasu nie za długo. No i dalej pytać biednych, nieco zestrachanych tubylców czy aby nie ma cambio tiempo. Jest, ale cos od rzeczy gadają - że niby cofanie zegarków. Ale w marcu zawsze się przesuwa do przodu. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiliśmy sobie, że przecież tu zmiana czasu jest na zimowy, czyli dobrze. Zadowoleni przeszliśmy się spojrzeć jeszcze na połydniowe niebo i poszliśmy spać - jutro Torres del Paine.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz