wtorek, 10 marca 2009

Ushuaia - koniec świata.

Autobus do Ushuai był (jak nam się wydawało) zbrodniczo wcześnie - o 8 rano. No to siup. Niestety, promy do Porveniru chodzą rzadko i przy dobrej pogodzie, więc Cieśninę Magellana przebywaliśmy w jednym z węższych miejsc, przy stosunkowo dobrej pogodzie. A potem dalej i dalej - w sumie ponad 10 godzin w autobusie i jedna granica.
Przebywając granicę w tej okolicy mogłem przypomnieć sobie szczenięce lata: badawcze spojrzenia, pieczątki i kontrole. Dodatkowo, jak wspomniałem przy okazji jabłuszka Chile ma niejakiego świra na punkcie rolnopłodów i ziemiozbiorów a także zwierzoszczątków i animalopochodnych. Tym razem jechaliśmy tylko do Argentyny, więc to nas ominęło. Tylko jeden papierek do wypełnienia i badawcze spojrzenia szukające podstępnych przemytników.
Droga, choć ładna strasznie nudna i męcząca - nie lubię jeździć autobusem i nie umiem tego robić. Znalazłem 2 nowe fajne funkcje w k20D i kilka ciekawych dodatków. Poza tym - nudy.
W Ushuai problem: brak pieniędzy i brak noclegu. Bankomaty Argentyńskie nie za bardzo lubią się z naszym maestro, więc w końcu udało mi się wziąć trochę kasy z karty kredytowej oraz wymienić franki szwajcarskie, pozostałe mi po jakiejś podróży służbowej. Tu ciekawostka: peso argentyńskie ma w stosunku do złotówki kurs 1.015, czyli przeliczanie jest fajne jak nigdy.
W mieście wg. lonely planet 2008 roi się od tanich noclegów, schronisk i hosteli. Niestety, nie były szczególnie tanie (2-osobowy pokój od 200 plz to jakby drogo), ani szczególnie dużo. Kiedy zniechęceni i zmęczeni zastanawialiśmy się co dalej, Mariola poszła po kawę a ja błąkałem się od drzwi do drzwi zagadnęła nas sympatyczna pani pytając czy nie potrzebujemy noclegu. Od słowa do słowa wynajęliśmy całkiem zacny apartamencik (mający swoje lata, ale czysty i ciepły, z własną łazienką i kuchnią). Pani gdy dowiedziała się że jesteśmy Polakami była wniebowzięta. Okazało się że jej mąż jest w 3/4 Polakiem i właśnie uczy się (na nowo) polskiego i w ogóle. Jej mąż rzeczywiście był bardzo sympatyczny i pracował nad swoim polskim. Okazało się że wielkim problemem jest brak słownika - nigdzie nie byli w stanie dostać słownika hiszpańsko-polskiego i na odwrót. My mieliśmy ze sobą mój słowniczek kieszonkowy, który z radością sprezentowaliśmy - jak kupię bez problemu drugi, a rodakowi bardzo się przyda. Prezent został przyjęty z radością i otrzymaliśmy zaproszenie na kolację u gospodarzy w dniu następnym.
Dostaliśmy też wskazówki jak znaleźć słynne argentyńskie steki w pobliżu, z której to wskazówki skwapliwie skorzystaliśmy. Kolacja z 3/4 kilo czerwonego mięsa z sałatką i czerwonym winem - trudno o lepsze zakończenie dnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz