środa, 4 marca 2009

Pożegnanie z Pawłem

Rano znów biegiem - Paweł miał samolot o 13 z Antofagasty. Po drodze bardzo chcieliśmy się wykąpać, więc znaleźliśmy jakąś plażę. Było strasznie fajnie: muszle, dwumetrowe fale i w ogóle super. Tyle że pokaleczyłem się nieco o dno, ale nie żałuję - przeżycie jedyne w swoim rodzaju.
Po kąpieli w niejakim pośpiechu odwieźliśmy Pawła na lotnisko. Pożegnaliśmy się serdecznie - zobaczymy się jeszcze w Santiago pod koniec podróży i Paweł zniknął za szklanymi drzwiami kontroli bagażu. My natomiast ruszyliśmy na wschód, poznać pustynię z innej strony. Ale najpierw udaliśmy się do Hertza żeby wyregulować światła. Tu wreszcie był fachowiec i od tej pory światła wyglądały po ludzku.
Następnym punktem programu było obejrzenie tzw. azotanowego miasteczka. Na początku XX wieku Chile utrzymywało się głównie z wydobycia azotanów. Na pustyni było ich niespodziewanie dużo, a kopalnie przynosiły olbrzymie zyski. Potem wymyślono sposób uzyskiwania saletry azotowej z powietrza i boom skończył się gwałtownie. Pozostało po nim kilkanaście (kilkadziesiąt?) miast duchów na pustyni. Postanowiliśmy zobaczyć miasteczko Officina Puelma, po drodze z Antofagasty do Calamy.
Opuszczone miasto to przygnębiający widok. Pozostały ściany domów z wysuszonej cegły, ustawione równo pod sznurek. I jeden z najbardziej przejmujących cmentarzy jakie widziałem w życiu. Pełen małych dzieci - warunki na pustyni były ciężkie. To były czasy bez klimatyzacji, lodówek i wielkich cystern wody przyjeżdżających codziennie. Gdzieniegdzie groby zapadły się odsłaniając trumny z ludzkimi kośćmi. Krzyży były setki, bardzo starych, drewnianych, wysuszonych na wiór przez pustynne wiatry. Pozostał mi jako punkt do rozważenia przed emigracją zarobkową.
Potem chcieliśmy obejrzeć Officina Chocabuco - podobne miasteczko, przerobione przez Pinocheta na obóz koncentracyjny. Niestety, było już zamknięte, więc zobaczyliśmy tylko pole minowe wokół (nie wiemy - prawdziwe czy udawane, jakoś nikt nie sprawdził) i drut kolczasty.
Potem dojechaliśmy wreszcie do ostatniego punktu podróży, do St Pedro de Atacama. To mała wioska, oaza po środku jednej z najsuchszych punktów świata. Dziś jest mekką backpackerów z całego świata. To dziwne miejsce - nie lubię miejscowości turystycznych, ale ta jest niezwykła. Atrakcje, które są w okolicy są na prawdę jedyne w swoim rodzaju. A dodatkowo wszyscy w okół są podobni do nas - mało bogaczy i klimatyzowanych autokarów, dużo młodych chłopaków i dziewczyn ze wszystkich stron świata (Japończycy, Polacy, Amerykanie), z plecakami i aparatami, wędrujących w sandałach po wąskich uliczkach miasta które ma ponad 1500 lat.
Lokale też są dostosowane do potrzeb takich ludzi - zjedliśmy świetną kolację przy ognisku, na półotwartym patio. W prawdzie wino podano na koniec, ale co tam - Viva la Vida.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz