poniedziałek, 9 marca 2009

Na południe!

Ponieważ wreszcie chcieliśmy zobaczyć choć kawałeczek Antofagasty postanowiliśmy zerwać się świtem i przejść po mieście. Nie kupiliśmy śniadania w hotelu, żeby zjeść świeżutkie empanady prosto od piekarza. Niestety, nasze kalkulacje nie uwzględniły faktu że jest weekend i wszystko oprócz paskudnego McDonalda jest zamknięte. No cóż - bywa i tak.
Żeby oddać samochód bez dopłat musieliśmy zdążyć zatankować i pojawić się na lotnisku przed 11.00. Samolot mieliśmy o 15, więc perspektywa niewesoła. Ledwo zdążyliśmy, a tu nikogo nie ma w okienku Hertza. W końcu dodzwoniłem się, to pan kazał mi wrzucić kluczyk do sejfu i się nie przejmować, bo on tu jeszcze długo nie przyjdzie. Jak się łatwo domyślić zalała nas krew, bo mogliśmy godzinę dłużej spać i trzy dalsze zwiedzać miasto, zamiast biec i się stresować. Ale cóż - tak bywa.
Kiedy doczekaliśmy się naszego lotu mieliśmy już wszystkiego dość. Przekąski na pokładzie nawet dobre, ale RAZ. A nie trzy razy. Bo lot był potrójny: wpierw do Santiago, a potem do Punta Arenas z międzylądowaniem w Puerto Montt. Na szczęście filmy w pokładowej TV się nie powtarzały. Dobre i to.
Zabawnym akcentem lotu było sprytne spacyfikowanie dwóch hiperaktywnych dziewczynek przez stewardessy. Otóż młode panienki (wiek około 10 lat) zostały pomocnicami stewardess i z poważną miną roznosiły cukierki i pomagały zebrać śmieci. W efekcie dzieciaki były w niebowzięte, a pasażerowie odpoczęli od przelatujących w te i nazad małych wulkanów energii.
Z lotniska o 23 busik, a potem znaleźliśmy mały hostelik, Fin del Mundo, w którym piszę te słowa.
Właśnie uświadomiłem sobie że to chyba jedyny dzień, kiedy nie zrobiłem ani jednego zdjęcia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz