poniedziałek, 9 marca 2009

Punta Arenas - koniec Ameryki


W Punta Arenas z duszą na ramieniu poszliśmy do biura organizującego wycieczki na wyspę świętej Magdaleny, do królestwa pingwinów, gdyż Lonely Planet twierdził że w marcu tych wycieczek już nie ma. Na szczęście nie okazało się to prawdą: wycieczki były, od zaraz i tanio. Ponieważ mieliśmy trochę czasu poszliśmy na spacer wzdłuż plaży, na wzgórze widokowe i na obiad na steka do małej lokalnej knajpki. Po tej operacji nie mieliśmy juź dużo czasu, więc w dzikim pędzie dotarliśmy na pirs skąd ruszała wycieczka.
Okręt wiozący nas do pingwinów był zabytkiem techniki, zwodowanym w Kalifornii na oko 30-40 lat temu. Coś pośredniego między promem (miał wrota ładunkowe na dziobie, ale nie na rufie) a wycieczkowcem (3 pokłady dla gości), był nieco pordzewiały i bardzo czerwony. Za to był tani. Droga na wyspę to około 2 godziny dość nudnej przeprawy i biedna przewodniczka próbująca ustawić nieco stado szalonych turystów. Natomiast wyspa - niesamowita. 120 tysięcy pingwinów na obszarze niedużej łączki. Nie boją się wcale ludzi - jest wyznaczona ścieżka, a po obu stronach, a często na niej samej pingwiny. Nie boją się niczego i wiedzą że to my mamy ich nie podeptać i nic im nie zrobimy. Przechodzą kolebiąc się przez ścieżkę i są tuż obok. Można robić im zdjęcia z dystansu 20-30 centymetrów i co najwyżej irytują się trochę. Jeszcze nigdy nie byłem w rezerwacie, w którym trzeba uważać, żeby nie zadeptać obserwowanego obiektu. Szczerze mówiąc to było super.
Pani przewodnik ostrzegała nas bardzo przed innymi ptaszkami, które mają zwyczaj bronić terytorium bombardując przechodniów. Na szczęście tym razem nikt nie został przez nie poinformowany o naruszeniu granic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz