środa, 18 marca 2009

A do domu długa droga



Ten poranek był ważny z jednego powodu: rozpoczęliśmy mozolną i wieloetapową drogę do domu. Jak mówią Chińczycy każda, nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku, tak więc spakowaliśmy szpeje i po pożywnym śniadanku wyruszyliśmy w drogę w dół.
Wczorajsze wyczyny dały nam strasznie w kość, więc szliśmy powoli, wspierając się znalezionym kosturkiem. Nadmieńmy komfort sytuacji: mnie bolało ścięgno achillesa przy marszu w górę, a Mariolę kolana przy schodzeniu w dół. Dzięki temu wystarczył nam jeden kostur, którym zamienialiśmy się gdy droga znajdowała ekstremum. Na dole obejrzeliśmy przepiękny hotel (kilkaset dołków za noc i własna komunikacja z dowozem na miejsce), a następnie pomaszerowaliśmy do przystanku autobusowego. Chociaż po płaskim i równą drogą szło się ciężko. W końcu przechodząc przez piękny wiszący (na oko dziewiętnastowieczny?) most dotarliśmy do naszego autobusu Gomez.
Taki autobus to ciekawe miejsce: spotkaliśmy masę dziwacznych osób, chyba wszystkie możliwe odmiano mochiliero ze wszystkich końców świata - od Korei po Izrael. Ledwie starczyło miejsca dla wszystkich.
W Puerto Natales mieliśmy ze dwie godziny ekstra, w czasie których Mariola wybrała się na spacer brzegiem morza, a ja spróbowałem zdobyć dla nas miejscówki na samolot. Niestety, strona LANu nie współpracowała ze mną za dobrze, więc miejsca dostaliśmy dość badziewne. Wieczorem jeszcze autobus do Punta Arenas - pierwszy raz jechaliśmy niemal na pusto, chyba z 10 osób w wielkim, rejsowym autobusie.

W Punta Arenas nocleg w znanym nam hostelu, który jak się okazało zapomniał o rezerwacji. Na szczęście były wolne miejsca w trójce - no problem, i tak tylko na 5-6 godzin. Dość wesoły Amerykanin, który był naszym współlokatorem spytał czy aby na pewno nie będzie przeszkadzał? Ale kiedy dowiedział się że wstajemy o czwartej, zrozumiał że to on ma problem, nie my...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz